Dużo zła i trochę dobra.
Kiedy moi znajomi wrócili jakiś czas temu z Mediolanu pełna podekscytowania po rzymskich pizzach zapytałam ich:
– I jak smakowała pizza???
– No…jedna była prawie tak dobra jak w Non Solo* – odpowiedzieli i wtedy zamarłam.
Ale jak to? Rozumiałam, że Rzym mieści się prawie 600 km od Mediolanu, ale bez przesady Włochy to Włochy. Makaron i pizza powinny być wszędzie takie same. Dlatego przed swoim wyjazdem napisałam jeszcze do Marty, bo kojarzyłam z jej notek, że akurat przebywała w Mediolanie. Marta powiedziała mi, że pizze w Mediolanie robią…Egipcjanie i raczej nie jest dobra. Nie chciałam wierzyć. Nie da się ukryć, że poza moją miłością do zwiedzania nowych miast jednym z powodów dla którego postanowiłam znów wybrać się do Włoch było jedzenie (i pogoda – uwielbiam takie upały).
*włoskach knajpka w Warszawie na ul. Grójeckiej
Niestety wszystko co mówili moi znajomi i Marta okazało się prawdą.
W Mediolanie nie ma dobrej pizzy.A przynajmniej mi nie udało się zjeść takiej, która powaliłaby mnie na kolana. Na zdjęciu widzicie pierwszy posiłek jaki zjadłam w tej stolicy mody. Zaraz po moim przyjeździe do miasta zaczęło zbierać się na burze, więc nie miałam wyjścia tylko musiałam szybko ukryć się w jednej z knajpek dla turystów w pobliżu Duomo. Wiem, fatalny wybór, gdyby tylko nie zaczynały na mnie padać pierwsze krople deszczu na pewno spróbowałabym poszukać czegoś w bocznej uliczce. Na knajpce jak i pizzy (widocznej na zdjęciu głównym) może nie jakoś drastycznie, ale się zawiodłam. Na dodatek burza się przeciągała i wpakowałam się w deser. To był dramat. Totalnie bez polotu :(
Jak zwykle na wakacjach miałam problem pod tytułem jedzenie czy zwiedzanie. Nie wiem jak to się dzieje, ale obojętnie w jakim mieście bym się nie znalazła najciekawsze zabytki są zawsze najdalej od dobrego jedzenia. A jeśli zwiedzacie jak szaleni to wiecie, że można długo chodzić bez obiadu, aż nagle przychodzi moment, w którym dostaje się skurczu żołądka i trzeba rozejrzeć się dookoła siebie i zjeść tam gdzie akurat nie ma siesty/ jest wolny stolik/nie kosztuje milion złociszy. I wtedy pech to pech.
Bruschetta – w Polsce w zasadzie nie do znalezienia w opcji powalającej na kolana. Jej smak z Rzymu pamiętam do tej pory. Mediolańska mnie nie zachwyciła. Nieco lepsze było Risotto alla milanese. Znowu knajpka w okolicach Duomo, tym razem na szczęście drugiego dnia nie było burzy, więc mogłam oddalić się niecały kilometr w dowolnie wybraną stronę. Było oczywiście o połowę taniej.
Okay, jeden dzień udało mi się zaplanować tak żeby pod koniec dotrzeć do knajpki opisywanej przez przewodnik In Mediolan jako lokal z najlepszą pizzą. Otóż nie. La Fabbrica Pizzeria przy Naviglio Grande oferuję gorszą pizze niż tą, którą możemy zjeść w wielu miejscach w Warszawie (Non Solo, Amodo Mio, Mąka i Woda). Byłam bardzo rozczarowana, ponieważ specjalnie pół dnia się głodziłam i miałam nadzieję, że zamówię w tym miejscu coś jeszcze. Tymczasem po zjedzeniu pizzy udałam się na wieczorny spacer wzdłuż Navigli i bez problemu znalazłam gwarną, idealnie włoską knajpę na letni wieczór z przekąskami.
A tutaj widzicie losowe śniadanie, w losowo wybranej knajpce gdzieś z daleka od centrum Mediolanu. Nic specjalnego, ale też nic specjalnie złego – kanapka na ciepło w warzywami. Obok paskudny deser, który zdecydowałam się kupić tylko dlatego, że był wszędzie. Nie polecam.
Algidzie zdecydowanie lepiej wyszły te lodowe kanapeczki. Idealny deser po ciepłej kanapce o 10.00 Kocham Włochy za desery po śniadaniu, ale niestety nie mam pojęcia co jest napisane na tym lodzie ;)
We Włoszech jest zwyczaj, którego bardzo brakuje mi w Polsce. Wchodzisz do kanjpy, zamawiasz drinka i dostajesz darmowy (w cenie drinka oczywiście) dostęp do stołu z przekąskami. Świetne rozwiązanie ponieważ często podczas szybkiego popołudniowego spotkania ze znajomymi chcę coś przekąsić, a u nas mam do wyboru głownie chipsy i orzeszki. Tutaj akurat widzicie na zdjęciu podobne przekąski, ale dzień wcześniej zajadałam się oliwkami, serkami i mini kanapeczkami.
A zdjęcie z lewej strony zostało już zrobione w Bergamo, czyli w mieście po którym nie spodziewałam się niczego, a dostałam od niego wszystko to co we Włoszech najpiękniejsze. O samym Bergamo na pewno będzie jeszcze bardziej szczegółowy wpis, ale trzeba zacząć od lodów. Przypadkowa lodziarnia gdzieś w dolnej części miasta (ale przy głównej ulicy) – jedne z lepszych lodów jakie w życiu jadłam. Piękny wstęp do tego, że podobno Włochy zawsze w najbardziej niespodziewanym momencie robią nam jakąś miłą niespodziankę.
Gruba pizza. W życiu bym tego nie zamówiła gdyby nie fakt, że brakowało mi rzymskiej pizzy na kawałki. I całe szczęście, bo to lekko paskudnie wyglądające grube ciasto z pomidorami i mozzarellą przebiło o niebo, a nawet dwa nieba, mediolańskie pizze.
Raj. Raj. Raj. Jadłabym! To jest chyba jedyne miejsce w Bergamo z pizzą na kawałki, więc traficie bez problemu bo w z każdej strony w promieniu kilometra ludzie z nią chodzą. Trzeba ją kupić i usiąść gdzieś w okolicy na jednym z placyków. O losie, jak o tym myślę to chcę tam wracać! Chociaż strasznie nie lubię tej pani, która stała w kolejce przede mną i wzięła o s t a t n i kawałek pizzy z pomidorkami cherry i rukolą.
A to pizza z lotniska w Bergamo. Po lewej mozzarella, po prawej pizza z pesto. Albo mi się chciało płakać że już wracam do domu, albo była bardzo smaczna. Zwłaszcza ta z pesto!
Najlepsze oczywiście zostawiłam na sam koniec. Kiedy spacerowałam sobie około 17.00 po szczycie Bergamo w oko wpadła mi jedna knajpka. Chciałam jeszcze zwiedzić trochę okolicę (i to był bardzo dobry pomysł) , więc wróciłam tam dwie godziny później. Błąd, błąd, błąd. O ile popołudniu w knajpce było pusto, o tyle 120 minut później nie było ani jednego wolnego miejsca. Pomyślałam sobie – muszę tam zjeść. I z miną desperaty czekałam aż przemiła obsługa znajdzie mi wolne miejsce. To był strzał w dziesiątkę. W życiu nie jadłam w lepszym miejscu. Ristorante Baretto di San Vigilio to kulinarny raj, który wynagrodził mi wszystkie niedobre pizze z Mediolanu. Kulinarny serowy szczyt marzeń (mięsożercy mają tam zdecydowanie większy wybór, mi pozostało jeść ser). Na zdjęciu wyżej widzicie zaostrzacz apetytu, który dostaje od restauracji każdy gość. Nie pamiętam co to było to białe, ale pomidory smakowały tak, że to mógłby być mój jedyny smak do końca życia.
Mozzarella z pomidorami. O losie! O podniebienie! O mozzarello! To było niebo w gębie. Jakoś nigdy nie mogłam zrozumieć jedzenia mozzarelli z pomidorami jaką serwuje się w warszawskich restauracjach. Pokrojona, zawsze niedobra mozzarella przełożona pomidorami bez smaku. Fujka. Za mozzarellę ze zdjęcia oddałabym cały zapas makaronu jaki przechowuję w kuchni na zimowe wieczory. Cały za jedną!
I znowu ser, heh. W oryginale był z grzybami, ale poprosiłam bez grzybów, bo ich nie lubię. Pewnie był to błąd, bo w takim miejscu wzrasta prawdopodobieństwo podania dobrych grzybów. Cóż, jeszcze tam wrócę sprawdzić.
I jeszcze deser. Smakował mi najmniej z tego wszystkiego, bo nie był słony ani pikantny (cóż na nowość), ale jednak był to deser jaki mogłabym jadać. Zanim go dostałam przyniesiono mi jeszcze miniaturową gałkę lodów (również dostaje ją każdy), ale była tak dobra, że nie zdążyłam jej zrobić zdjęcia.
Ehh, ale się rozmarzyłam przez ten wpis. Idę coś ugotować! Jakie włoskie danie byście dzisiaj zjedli? Ja mam ochotę na minestrone.
Pingback: (Drugie, ale nie gorsze) cztery miejsca, które trzeba zobaczyć w Mediolanie()
Pingback: Bergamo - miasto, którego nie możesz przegapić()