Emocje dla których żyjemy

Styczeń 20, 2014

Dokładnie pamiętam, kiedy poczułam to po raz pierwszy.

Miałam 17 lat i jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafiłam na koncert jubileuszowy Elżbiety Wojnowskiej. Lubiłam wtedy poezję śpiewaną, ale nie miałam zielonego pojęcia, kim ta pani jest. Ktoś dał mi bilet, miałam wolny wieczór (czytaj: nie chciało mi się uczyć na matematykę następnego dnia), więc pojechałam. Pani Elżbieta weszła, zaczęła śpiewać. W pewnym momencie sięgnęła po utwór Życie moje ze słowami Andrzeja Bursy, a ja słysząc pierwsze wyśpiewane słowa, poczułam, że dalej nie będzie łatwo. Pech chciał, że siedziałam w pierwszym rzędzie. Musicie wiedzieć, że niestety strasznie wstydzę się emocji na widowni. Nie lubię ich pokazywać. Zawsze kiedy się wzruszam i zaczynam płakać, to udaję, że mam alergię albo bolą mnie oczy. Moje emocje mają być tylko dla mnie. Nikt nie może ich oglądać. Yhm. A więc Wojnowska śpiewała Życie moje. Poryczałam się jak bóbr i nie mogłam tego opanować przez kilkanaście minut. Po koncercie poszłam jej powiedzieć, że to było genialnie zaśpiewane i mówiąc, ryczałam dalej. Dramatyczne przeżycie dla licealistki wśród obcych ludzi.

Od tamtej pory wiem, że kiedy w teatrze zaczynają mi moknąć policzki, to muszę szeroko otwierać oczy, szybko mrugać, schylać głowę i symulować coś w rodzaju bólu zatok. Wtedy w kilka minut udaje mi się ogarnąć. Czasami w ciągu jednego spektaklu taki moment pojawia się kilka razy, ale jeżeli uda mi się opanować ten pierwszy, to dalej jest już łatwo.

***

Pamiętam, że kiedyś jeden z kolegów teatrologów próbował wytłumaczyć mi, że za dużo oczekuję. Szukam spektakli genialnych, aktorów totalnych, skrajnych emocji i takiego wgniecenia w fotel, żebym potem nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Nie toleruję półśrodków. Nie mówię, że coś jest dobre, jeśli jest tylko poprawne. Nie mówię, że jest boskie, jeśli jest tylko dobre. Wkurzam się, kiedy dziesiąty raz z rzędu jestem w teatrze na czymś, co można zobaczyć, ale w sumie dałabym radę bez tego żyć.

Mimo wszystko uwielbiam siadać na widowni i czekać na to, że może tym razem wydarzy się coś, co odejmie mi mowę.

Ale wiecie, jak to jest z czekaniem. Czekasz, czekasz i nic. Przestajesz czekać i oto jest.

Kamil Maćkowiak w Niżyńskim.

Spektakl nagradzany już tyle razy, że aż wstyd przyznać, że do tej pory mnie ominął. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że nie bywam w Łodzi. Na szczęście już nie muszę. Od tego tygodnia Maćkowiak gra Niżyńskiego w Teatrze Polskim w Warszawie.

Nie wiem, czy w języku polskim są na tyle wyraziste słowa, żebym mogła napisać o swoich wrażeniach. Może spróbuję wybrnąć z tego na wesoło i powiem, że do owacji na stojąco wstawałam tak szybko i zamaszyście, że prawie zaliczyłam wywrotkę na widowni. Prawdę mówiąc, trochę ciężko było mi zachować równowagę, bo dostałam jakiegoś przykurczu mięśni w łydkach. Totalnie czułam ten spektakl w całym ciele, a ból zatok musiałam udawać już od pierwszej minuty. Kiedy wstałam i spojrzałam na stojącą obok koleżankę, stać nas było jedynie na głośne wypuszczenie z siebie powietrza, wielkie zdziwienie na twarzy i ledwo wydobywane dźwięki przypominające jakieś samogłoski. Odjęło mi mowę nie tylko metaforycznie. To się fizycznie wczoraj stało.

Przed spektaklem rzuciła mi się w oczy jakaś recenzja porównująca rolę Maćkowiaka w Niżyńskim do roli Jandy w Marii Callas. Pomyślałam sobie: co za przesada, żeby jakiegoś chłoptasia, który kilka razy mi mignął w telewizji porównywać do Jandy w kultowym spektaklu. Zwracam honor. To nie jest żaden chłoptaś. On jest męską, młodą Krystyną Jandą. Jest Januszem Gajosem i Mają Komorowską. Janem Englertem i Danutą Stenką. Jest Magdaleną Cielecką i Stanisławą Celińską. Marcinem Hycnarem i Jerzym Radziwiłłowiczem. Jest po prostu aktorem totalnym. W nim grają nawet końcówki jego włosów. Tak bardzo jest w swojej roli, że w zasadzie na szybko nie jestem w stanie znaleźć żadnego scenicznego odpowiednika dla tej kreacji. On gra głosem, dykcją, ruchem, spojrzeniem, ciałem, oddechem, a nawet powietrzem na sali. Gra tak mocno, że będąc widzem, można odczuć to na własnym ciele. W pewnym momencie doprowadził mnie do stanu, w którym myślałam, że jestem mniejsza od okruszka i zaraz mogę zniknąć. Że zdmuchnie mnie swoim oddechem z krzesła. Coś totalnie nieopisywalnego.

A wszystko po to, aby opowiedzieć przejmującą historię tancerza Wacława Niżyńskiego. Również geniusza, który swoją wielką karierę musiał przerwać na samym jej początku – z powodu choroby psychicznej, która na 30 lat zamknęła go w zakładach psychiatrycznych.

To jest obłędnie dobrze zagrane. Musicie to zobaczyć.

Dla takich emocji żyję i za to kocham teatr. I nie oczekuje za dużo. Cuda na scenie są jak najbardziej realne.