Wróciłam z niedzielnego biegania bardzo zadowolona z siebie. Dzień wcześniej zaczęłam czytać ponownie (próbowałam już rok temu, ale uznałam, że to nie dla mnie – i faktycznie rok temu nie byłam na to gotowa) Bieganie metodą Gallowaya. Jak skończę to Wam zrecenzuję, dziś ważne jest tylko tyle, że Galloway poleca wolne bieganie (bieg zmieszany z marszem) i stopniowe wydłużanie dystansu. W skrócie chodzi o to, żeby na przykład 8 kilometrowy bieg zamienić na 13 kilometrów biegu przeplatanego z marszem. Podobno wydłużanie dystansu według tego sposobu jest bezbolesne i pozwala spalić więcej kalorii.
W każdym razie najważniejsze jest to, że Galloway zaleca przerwy na marsz i nie uznaje tego za oznakę słabości. Ja do tej pory robiłam sobie takie przerwy tylko wtedy kiedy myślałam, że zaraz zejdę z tego świata i za nic w świecie nie dobiegnę do końca 30/40 minuty (mój limit czasowy z poprzedniego lata) lub kiedy zacięło mi się Endomondo lub Spotify i nie dałam rady ogarnąć tego biegnąc.
Po wstępnej lekturze Gallowaya postanowiłam zwolnić, co jest przekomiczne, bo ja i tak biegam baaaaaaaardzo wolno. Taki czuję klimat, mój rekord to 5 km w 33,5 minuty i ani mi się śni przyśpieszać. Galloway pisze, że to nic złego. Okay – pomyślałam. Chciałam przebiec 8 km. Do 5 kilometra biegłam normalnie. Od 5 kilometra każdy kolejny zaczynałam minutowym marszem. Po 8 kilometrze wcale nie byłam zmęczona. Spokojnie dobiłabym do 10 km (pierwszy raz w życiu). Rozsądek nakazywał mi jednak wracać do domu. Okay, Galloway nastraszył mnie, że jeśli zacznę za szybko podnosić kilometraż to nabawię się kontuzji. Ufam mu, bo jego metoda bardzo zwraca uwagę na dni odpoczynku.
Dobiegłam więc do domu, uśmiechnęłam się sama do siebie, zaśpiewałam na głos fragment Goodbye Lovers&Friends Franza Ferdinanda, dla odpoczynku zrobiłam jeszcze 10 minutowy spacer, wrzuciłam info o biegu na Fejsa, poszłam się rozciągać, zrobiłam całkiem niezłe frytki i już układałam się na kanapie do dalszej lektury książki, gdy wtem przeczytałam komentarz który pojawił się pod moim zdjęciem wyniku z Endomondo.
O, ja też dzisiaj zrobiłem w tym czasie co Ty 8 km, tyle że spacerem.
Coooo???? Jak śmiesz mi pisać takie rzeczy teraz??? Byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bo właśnie pierwszy raz w życiu przebiegłam 8 km!!! Na dodatek byłam mądra i nie biegłam dalej, chociaż mnie kusiło. A Ty biegasz od 3 tygodni i co mi tu wypisujesz? Spacerek? Z Twoją kondycją to to pewno jechałeś samochodem z włączonym Endomondo!!
Taka była moja pierwsza reakcja. Na szczęście w myślach.
Opanowałam się (okay, prawie się opanowałam) i z ciekawości zaczęłam przeglądać wyniki swoich innych znajomych. Wyszło na to, że moja koleżanka przebiegła 10 km w 52 minuty. Hmm…gdybym mocno przyśpieszyła to pewnie dobiłabym w tym samym czasie do 7 kilometrów.
Napisałam do niej na Fejsie z gratulacjami i cichą nadzieją, że zdradzi mi swój sekret. Nie zdradziła, bo…nie była zadowolona z wyniku.
Po całych zawodach uznała, że źle rozłożyła siły i gdyby bardziej pomyślała to osiągnęłaby lepszy wynik.
Cooo???? Pomyślałam. Przecież akurat ta koleżanka nigdy mi się nie kojarzyła ze sportem. Pewnie coś tam zawsze biegała, ale generalnie znana jest z tego, że mieszka w teatrze.
A teraz pisze, że nie podoba jej się 10 kilometrów 52 minuty. Czas jakiego ja pewnie nigdy nie osiągnę.
W związku z tym mam pewien dylemat. Okay, mam całą listę dylematów.
Zaczęłam biegać dla przyjemności (albo raczej z rozsądku – żeby nie przytyć) w czasach w których Endomondo pewnie nie było nawet w planach. Nigdy nie interesowało mnie bieganie w żadnych zawodach. Kupując kilka tygodni temu buty do biegania powiedziałam w sklepie, że biegam 2 razy w tygodniu po 30 minut i nie planuję robić tego przez więcej czasu.
Gorzej, że na pierwsze zawody byłam już niedawno zapisana. Nie poszłam, bo padał deszcz i było +5 stopni, a ja jeszcze nie jestem na tyle szalona (romantyczne bieganie w deszczu vs katar).
19 kwietnia wpadłam na świetny pomysł zrelacjonowania Wam ile kilometrów przebiegnę w ciągu miesiąca. Chciałam dobić do 30, marzyłam o 50. Jestem na 46, a zostały mi jeszcze dwa tygodnie…
Do szału doprowadza mnie jeśli osoba, która ze mną biega włącza pięć różnych aplikacji zanim ruszy, ale sama porównuję dla Was Edomondo i Runstatic (notka wkrótce).
Jestem w jednej wielkiej plątaninie. Chcę zachować przyjemność, ale zliczam kilometry i korcą mnie pss…(ściszam głos) zawody na 10 km. Chociaż pewnie dobiegnę ostatnia, ale nie chodzi mi o wyścig z czasem, tyko o jakieś takie podsumowanie mojego biegania. Postawienie wyraźnego przecinka pomiędzy moimi biegami.
Strasznie dużo myśli, jeszcze więcej porad, artykułów, komentarzy. Staram się wsłuchać w swoje własne ciało i nie zwariować.
Tylko jedno wiem na pewno. Porównywać mogę się tylko sama z sobą. Dlatego w niedzielę miałam genialny dzień, bo pierwszy raz w życiu przebiegłam 8 km! I jak najbardziej należały mi się frytki na obiad (bez obaw, domowe)! Po prostu byłam świetna! I będę równie świetna jeśli po prostu wyjdę na kolejny trening, bez względu na to ile oraz w jakim czasie przebiegnę.
Pingback: Pierwszy raz w życiu przebiegłam 10 km!()
Pingback: Kulturalne bieganie wg Blogaczy | Przyjemność biegania()
Pingback: Podsumowanie miesiąca (+instagram mix i kilka informacji)()
Pingback: Przebiegłam dystans półmaratonu!()