Biorąc pod uwagę to, że jeszcze miesiąc temu cierpiałam podczas 30 minutowego biegu uważam, że to świetny wynik.
Tak jak pisałam Wam ostatnio któregoś pięknego kwietniowego dnia postanowiłam przestać się obijać i uznałam, że skoro już mam profesjonalne buty do biegania to wypadałoby chociaż biegać około 5 km za jednym podejściem. Niby nie było to dla mnie nic nowego, bo w poprzednie lato biegałam mniej więcej 40 minut, czyli wydaje mi się, że trochę powyżej 5 km. Moim największym życiowym dystansem było przebiegnięte rok temu w bólach i cierpieniach 7 km.
Jednak po zimie byłam człowiekiem węglowodanem. Myślałam, że postanowienie 5 km będzie dla mnie jakimś hardcorowym wyzwaniem, a tymczasem okazało się, że zwiększając dystans o mniej więcej 1,5 km tygodniowo dziś dobiłam do 10 km.
Cieszy mnie to tym bardziej, że zrobiłam to w przepięknym (dla mnie) czasie, czyli w równo 70 minut.
Co ciekawe dzisiaj wcale nie był mój najlepszy dzień. Męczy mnie troszeczkę zatkany nos, a przed wyjściem rozbolała mnie głowa. Postanowiłam jednak starać się o tym nie myśleć, bo idąc tą drogą to zawsze znalazłabym wymówkę żeby zostać w domu.
Pierwszą godzinę biegłam sobie na zmianę z marszem w bardzo wolnym tempie (pozdrawiam Pana, Panie Galloway). Pod koniec uznałam, że przyśpieszę. Ostatnie 5 minut biegłam zabójczym dla mnie tempem, bo zorientowałam się, że mam szanse na zmieszczenie się w 1 godz. 10 min.
Udało się jakimś dziwnym cudem! Z wrażenia po masakrycznym sprincie od razu usiadłam prawie na środku chodnika. Opamiętałam się jednak i szybko wstałam aby jeszcze kilka minut pospacerować i uspokoić tętno.
A to wszystko w ulubionym parku Agnieszki Osieckiej, wiadomo!
Życzę Wam miłego dnia, a sama idę jeść zasłużoną pizze!
Pingback: Przebiegłam dwa maratony w miesiąc ! (okay, ponad dwa)()
Pingback: Podsumowanie miesiąca (+instagram mix i kilka informacji)()