Wow! Chyba pierwszy raz w życiu poznałam aż tak zaskakującą historię. Pikanterii dodaje jej fakt, że dzieje się właściwie teraz. Dlatego uznałam, że koniecznie musicie się o niej dowiedzieć.
Wszystko zaczęło się w 2007 r. w Chicago, kiedy John Maloof na jednej z aukcji kupił ogromny karton z negatywami. Potrzebował zdjęć miasta do książki, którą wtedy pisał. Niestety po zakupie okazało się, że nie pasują one do tego projektu. Na kilkanaście miesięcy zapomniał więc o swoim zakupie. Po jakimś czasie z ciekawości zaczął skanować negatywy, a ponieważ wydały mu się interesujące – wrzucił je do Internetu. Reakcja szybko przerosła jego oczekiwania – ludzie byli totalnie zachwyceni!
Wtedy zaczęła się zabawa. Maloof posiadał bowiem 100 tys. (sic!) negatywów zupełnie anonimowej osoby. W Google nie było ani jednego zdania o Vivian Maier – kobiecie, która była ich autorką. Niestety – jak się jakiś czas później okazało – poza jej nekrologiem. Negatywy zostały wyprzedane, ponieważ właścicielki nie było stać na opłacenie magazynu, w którym były przechowywane.
Maloof zaczął coś, czego totalnie mu zazdroszczę – podążał szlakiem Vivian i krok po kroku odkrywał, kim była. Zadawał sobie ciągle jedno pytanie: jakim cudem zupełnie anonimowa osoba zostawia tak absolutnie dziką ilość zdjęć, które zachwycają coraz więcej osób?
Odpowiedź pewnie na zawsze pozostanie zagadką. Taką samą jak postać Vivian Maier. Maloofowi udało się ustalić, że przez większość swojego życia była ona dość ekscentryczną… nianią. A wszystkie swoje zdjęcia… ukrywała. Chowała je w pudłach poupychanych między stosami gazet (od podłogi do sufitu). Generalnie Vivian kolekcjonowała wszystko, co się dało – buty, wycinki o morderstwach, niezrealizowane (!) pokwitowania do zwrotu podatku itp. Miała obsesję, i to niejedną. Chociaż często przedstawiana jest jako genialna artystka bez skazy, to niektórzy odnalezieni przez Maloofa ludzie, którymi Vivian kilkadziesiąt lat temu opiekowała się jako niania, przyznają, że potrafiła całymi dniami włóczyć się z nimi po slumsach, zabierać ich do rzeźni albo podduszając, zmuszać do jedzenia. Obsesyjnie nie lubiła podawać swojego prawdziwego nazwiska, więc czasem sobie jakieś wymyślała. Miała w zwyczaju również opowiadać ludziom, że jest Francuzką. W tym celu nawet niezwykle skutecznie udawała inny akcent. Oczywiście urodziła się w Nowym Jorku. Pochodziła z równie tajemniczej co ona sama rodziny, z którą raczej nie miała kontaktu. Pewnego razu w podaniu o paszport uśmierciła swoich rodziców, chociaż tak naprawdę jeszcze żyli. Poza tym Vivian nienawidziła mężczyzn. Bała się zarówno ich samych, jak i swojej, mogącej na nich działać kobiecości. Dlatego nosiła obszerne ubrania, pod którymi mogła się cała schować.
Z całej tej mnogości obsesji wyłania się postać, która być może cierpiała na jakieś zaburzenie psychiczne, tyle że nie było ono w tamtych czasach diagnozowane. A jak to z zaburzeniami czasem (bo oczywiście nie jest to reguła) bywa – przychodzą w parze z nadzwyczajnymi umiejętnościami.
A tym było dla Maier widzenie świata znacznie bardziej dokładne niż u typowego człowieka. Ułatwiał jej to aparat – dwuobiektywowy Rolleiflex. Od używanych współcześnie różni się tym, że nie trzeba podnosić go do oka podczas robienia zdjęcia, bo wizjer ma na górze. W związku z tym Vivian mogła fotografować i jednocześnie nie zwracać na siebie uwagi. Poza tym – film do tego aparatu ma tylko 12 klatek i trzeba od razu szukać przemyślanych ujęć.
Podczas kursu fotografii (piszę o nim post, ale jest długi, a w zasadzie są już dwa, więc dajcie mi jeszcze chwilę) miałam zajęcia z reportażu ulicznego i to wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Nie wystarczy wyjść z domu i cyknąć kilka fotek. Na początku trzeba przełamać strach przed ludźmi (i trochę pokombinować, jak nie zwracać na siebie uwagi), a następnie nauczyć się bardzo szybko i niezwykle celnie łapać odpowiedni kadr. Zazwyczaj ma się na to sekundę, bo ludzie, jak wiadomo… chodzą, więc uciekają z ciekawego tła itp. Poza tym całkiem wskazane jest, żeby jednak nie wiedzieli, że robi się im zdjęcia. Pomijając różne kwestie, trzeba zwrócić uwagę na to, że zazwyczaj kiedy osoba wie już o tym, iż jest fotografowana (i nawet się na to godzi), to zaczyna się dziwnie nerwowo uśmiechać i psuje całe zdjęcie.
A ciekawe, czy poznajecie tę panią?
To Audrey Hepburn podczas premiery My Fair Lady w Chicago w 1964 r.
Całość tej historii o fotografce amatorce (nie wiadomo, czy Vivian gdziekolwiek uczyła się fotografii) przedstawiona jest w rewelacyjnym filmie Szukając Vivian Maier. Możecie zobaczyć go na przykład w Warszawie w kinie Muranów. Nawet jeżeli nie do końca kręci Was fotografia, to polecam. Maloof tak wspaniale pokazuje, jak podąża śladami jednej z najbardziej tajemniczych osób naszych czasów, że nie można tego przegapić. Też chciałabym być przez chwilę takim detektywem.
Przyznam szczerze, że na kursie zapoznałam się z dość dużą ilością nazwisk tzw. „uznanych klasyków”. Zanim w ogóle zaczęłam interesować się fotografią, zupełnie nie potrafiłam docenić dobrego zdjęcia. Ostatnio trochę to się zmieniło (uwielbiam Helmuta Newtona, niemieckiego fotografa mody), ale i tak na większość zdjęć reagowałam zazwyczaj: „acha”. Przy Vivian zareagowałam: „o matko, znalazłam swoją Osiecką fotografii”. Cały czas czekałam na kogoś, kto pokaże mi zdjęcia dokładnie takie, jakie chciałabym sama robić, i udało się. Osiecka napisała prawie 2 tysiące tekstów, pod którymi mogłabym się podpisać. Vivian Maier zrobiła 150 tysięcy (sic!) zdjęć, które ja chciałabym zrobić.
Miała genialne oko do formy oraz niezwykłe poczucie humoru. Oglądając niektóre z jej zdjęć, można dosłownie parsknąć śmiechem. Pokazywała świat i ludzi takimi, jakimi są, a nawet uwydatniając i celowo (np. poprzez tło lub drugą osobę) eksponując ich cechy charakterystyczne. Podchodziła tak blisko, jak się tylko da, łapała najbardziej skryte emocje i znikała. Zadanie ułatwiał jej kwadrat – najprostsza forma (pod względem czystości, a nie łatwości zrobienia zdjęcia). Działo się to przed Instagramem – chociaż gdyby Vivian żyła w 2014 r., to na pewno byłaby właścicielką najbardziej popularnego konta na świecie. Na jej korzyść działała również czerń i biel, które idealnie wskazywały na to, co Maier chce nam na zdjęciu pokazać. Sama o sobie mówiła, że jest „kimś w rodzaju szpiega” i to stwierdzenie chyba najlepiej oddawało jej mocno pokręconą osobowość.
A jednak kolor i prostokąt również nie były jej obce. Nadal widać, że miała genialne oko. Na pewno widziała dużo więcej niż zwykły mieszkaniec Chicago czy Nowego Jorku. Pisałam Wam kiedyś o „decydującym momencie” w fotografii, czyli tej chwili, w trakcie której przez ułamek sekundy można zrobić świetne zdjęcie, bo cudownym zdarzeniem losu wszystko (ludzie, rzeczy, przyroda) wygląda tak, że robi genialne wrażenie. Vivian miała tak niesamowite szczęście do decydujących momentów, że głowa mała. Dla jasności – niektórzy świadkowie mówią, że zdarzało jej się ustawiać ludzi do zdjęć, ale to już pozostanie tylko i wyłącznie jej tajemnicą. Poza tym dosłownie zawsze miała przy sobie aparat.
Co ciekawe, Vivian nie została uznana za świetnego fotografa przez wszystkich znawców tematu i ważne instytucje. Część z nich zwraca uwagę na to, że ciekawsza od jej zdjęć jest cała historia i to ona sprawia, że Vivian jest aż tak gorącym tematem. Inni zasłaniają się tym, że sama Vivian nie po to całe życie ukrywała swoje negatywy, żeby je teraz publikować. O ile ten pierwszy argument jest dla mnie totalną bzdurą, bo zdjęcia są genialne, o tyle publikowanie zawsze będzie wywoływać dyskusję bez jednej właściwej odpowiedzi. Chociaż wydaje mi się, że pomijany jest jeden fakt – skoro Vivian robiła wszystko obsesyjne, to być może pensja niani wystarczała tylko na tysiące nowych klisz (przypominam: 150 tys. negatywów!). Strach pomyśleć, ile musiałoby ją kosztować wywołanie tego wszystkiego. Ale to tylko moja hipoteza.
Na koniec zostawiłam zdecydowanie moje ulubione zdjęcie Vivian. Kiedyś kupię sobie odbitkę kolekcjonerską.
Na razie idzie do mnie z Amazona album z jej zdjęciami.
Jeżeli macie ochotę zobaczyć więcej zdjęć Vivian, to polecam Wam również wystawę w Leica Gallery w Warszawie na Mysiej 3. Byłam w sobotę i jestem absolutnie oczarowana, chociaż jak dla mnie to tych zdjęć mogłoby być znacznie więcej.
Wszystkie zdjęcia, które znajdują się we wpisie, pochodzą ze strony http://www.vivianmaier.com.
A ja oczywiście w komentarzach pod postem czekam niecierpliwie na informację, jak Wam się to wszystko podoba?
Pingback: Podsumowanie miesiąca (+instagram mix i kilka informacji)()
Pingback: Wyjątkowo udanego weekendu! - Simplicite()
Pingback: Kilka pomysłów na jesiennie dni()