Czy warto iść na kurs fotografii?

Czerwiec 3, 2014

Od zdjęcia tosterem do momentu w którym możesz powiedzieć: „to mi się udało”, czyli moja historia bycia po drugie stronie obiektywu. Na początku blogowania robiłam zdjęcia tosterem, klapkiem Kubota, mikrofalówką, patelnią, meblościanką i wszystkim co miałam pod ręką. Czyli głównie aparatem za 300 zł oraz telefonem komórkowym.

Ślepa byłam do granic możliwości. Krem na zakrętce? Nie zauważyłam.

krem

Po pewnym czasie wpadłam na genialny pomysł pożyczania lustrzanki od rodziców. To był jakiś Canon, ale dokładnie nie pamiętam. Wydawało mi się, że poważny (czyt. duży) aparat będzie robił dobre zdjęcia. W trybie auto oczywiście. Pamiętam jak jedna z Czytelniczek próbowała mi wtedy doradzić, że zdjęcia można w różnych programach obrabiać, że są jakieś suwaki na których zmienia się jasność itp. Wierzcie mi lub nie – jestem człowiekiem, który ma dwie lewe ręce do technologii. To jest ósmy cud świata, że aktualnie sama robię zdjęcia, obrabiam je i wrzucam na bloga. Zazwyczaj kiedy mam coś ściągnąć, ustawić, zgrać…albo włączyć, to mam z tym problem. Od roku jest trochę lepiej, bo w końcu odkryłam, że to częściowo była wina mojego zgraciałego komputera, ale jednak brak zdolności jest brakiem zdolności. Lepiej idzie mi pisanie niż bawienie się wtyczkami w WordPressie.

Wracając do suwaków – bardzo mnie ta Czytelniczka zdenerwowała, heh. Próbowałam bowiem coś rozjaśnić, ale za nic w świecie nie mogłam. Dlatego moja historia jest genialnym przykładem na to, że nawet będąc absolutnym zerem w jakiejś dziedzinie można się spiąć i dzięki regularnej pracy dużo nauczyć. Nie na poziomie mistrzowskim, ale na pewno na wystarczającym. Na jesieni 2012 r. nadszedł dzień w którym moi rodzice oznajmili mi, że nie pożyczę od nich lustrzanki na weekend, bo im też będzie potrzeba. Pojawił się problem. Najbliższy weekend miałam bowiem spędzić na Blog Forum Gdańsk. Widziałam już znaczną różnicę pomiędzy trybem auto w dużym (nadal) aparacie, a zdjęciem zrobionym kapciem, więc nie wyobrażałam sobie, że mogłabym wrócić do tego drugiego i przedstawić kiepską relację z wyjazdu. Policzyłam ile mam pieniędzy i poszłam do Media Markt. Wzięłam najdroższego Canona na jakiego było mnie stać. Musiał to być Canon, bo umiałam już go włączyć (pamiętajcie – jestem atechnologiczna!). Padło na Canona 600d.

Miałam aparat na Blog Forum Gdańsk. Relacja powstała [link]. Obiecałam sobie wtedy, że nie dołączę do grona ludzi z których wszyscy się śmieją, czyli tych, którzy mają lustrzankę i robią zdjęcia w trybie auto. Oczywiście nie miałam pojęcia o co chodzi z tym śmianiem się, ale wolałam nie być w tej grupie. Wiedziałam już, że muszę iść na kurs fotografii, bo inaczej bez sensu wydałam pieniądze na aparat, tylko jeszcze nie wiedziałam gdzie i kiedy. Pamiętam, że na jesieni zaczęłam podpytywać różnych znajomych gdzie warto się udać. Na wiosnę byłam już zdecydowana. W trakcie zimy aparat dał mi ostro popalić. Ze względu na wieczną ciemność fotografowane kosmetyków na bloga zajmowało mi coraz więcej czasu, a same zdjęcia z dnia na dzień podobały mi się mniej. Próbowałam przeczytać instrukcję i ustawiać jakieś tryby, ale oczywiście nic nie rozumiałam. Zapytałam na Facebooku gdzie warto udać się na kurs. I bardzo się zdziwiłam. 99 % odpowiedzi, które uzyskałam brzmiała tak:

„Kursy są bez sensu, naucz się z książek”

„Nie idź na kurs, naucz się z Internetu”

„Na kurs, nie warto, ja cię podszkolę”

Problem polegał na tym, że ja doskonale wiedziałam, że muszę iść na kurs. Bo z książek nie zrozumiem, z internetu tym bardziej, a już w ogóle dziękuję za szkolenia u znajomych, których zdjęcia już wtedy mi się nie podobały (sorry, tak było). Jedyną osobą, która utwierdzała mnie w przekonaniu, że warto iść na kurs, był mój kolega, który sam skończył Studium Fotografii ZPAF. Ja szukałam czegoś znacznie krótszego i dla totalnych laików. Padło na Akademię Fotografii, bo akurat idealnie pasowały mi terminy. Ten post nie jest związany z żadną współpracą, za obydwa kursy w tej szkole zapłaciłam sama. Uznałam jednak, że temat jest warty opisania.

Kurs Podstawowy

Wiosną 2013 r. zrobiłam tam kurs podstawowy. Na zajęcia chodziłam z własnym aparatem, chociaż nie był on wymagany. Jeżeli zastanawiacie się nad zakupem, to totalnie polecam pójść na kurs i korzystać z aparatów Akademii, a w międzyczasie z pomocą prowadzących ogarnąć czego potrzebujecie. Jest to o wiele lepsza opcja niż kupowanie sprzętu w ciemno, żeby tylko mieć coś swojego.

Zajęcia na kursie podstawowym trwają około miesiąca. Ja chodziłam 2 razy w tygodniu (pon, śr) od 18.00 do 21.00, ale są też opcje weekendowe. Kurs podstawowy jak sama nazwa wskazuje obejmuje totalnie podstawy, czyli naukę tego czym jest ISO, czas naświetlania, przesłona, jak można kadrować, zrobić fajny portret, ładne zdjęcie krajobrazowe, jak wykorzystać światło zastane, archiwizować zdjęcia, lekko je obrabiać itp. Zajęcia według tych tematów podzielone są na bloki tematyczne. Część z nich odbywa się w salach wykładowych w których też ćwiczy się od razu fotografię, a część w plenerze (dlatego moim zdaniem lepiej iść na kurs wiosną lub latem).

Zaczyna się totalnie od postaw, więc wystarczy Wam umiejętność włączenia aparatu, ale nawet to wam pokażą. Miesiąc zajęć wystarczy żeby umieć zrobić ładne zdjęcia z wakacji [przykład], sensowne zdjęcia na bloga,  śliczny portret kuzynki z rozmazanym tłem, albo po prostu mieć fajną pamiątkę z imprezy. Pozwala też (przynajmniej w moim wypadku tam było) na czytanie wszystkich możliwych poradników, książek itp. ze zrozumieniem. Czyli po prostu na dalsze rozwijanie pasji we własnym zakresie. Zajęcia prowadzone są w naprawdę wolnym tempie (ale bez obaw, nie uśniecie). Jest czas na wszystko. Na początku szło mi świetnie!

Post użytkownika Monika Kamińska.

Potem było gorzej. Miałam gigantyczny problem z zapałaniem zależności ISO – czas naświetlania – przesłona. GIGANTYCZNY. Totalnie nie mogłam tego pojąć. W trakcie kiedy najlepsi ludzie z mojej grupy na podstawie zdjęć zrobionych w nocy oceniali jakie były ustawienia aparatu, ja miałam ochotę rozpłakać się i uciec z kursu. Ale nie zrobiłam tego. Uznałam, że najwyżej wyjdę na średnio inteligentną blondynkę, ale potrafiłam zadawać to samo pytanie po dziesięć razy. I nadal nie rozumiałam. Pytałam więc jedenasty raz raz. Zupełnie nie posiadam obciachu mówienia o tym, że czegoś nie umiem lub nie rozumiem i uznaję to za jedną ze swoich największych zalet. Dzięki temu nauczyłam się naprawdę wielu rzeczy z różnych dziedzin, bo nie ukrywam się w kącie i nie udaję, że wiem o co chodzi, modląc się żeby jakieś tam zajęcia się skończyły. Na moim kursie był osoby, które wstydziły się po raz kolejny zapytać o to samo i to był ich duży błąd. Ja pytałam sto razy, czekałam do wieczora, wychodziłam z domu z aparatem i do skutku próbowałam zrobić zdjęcia latarni ze światłem rozmytym i z rozbłyśniętą gwiazdką. Nie chcecie wiedzieć ile to trwało.

Ustaliłam też sama ze sobą, że nie ma w ogóle żadnej możliwości żebym włączyła tryb auto. Totalnie żadnej. Od pierwszego dnia kursu wszystkie zdjęcia na bloga bez względu na to czy wyszły mi średnio czy mocno średnio robiłam na trybie manualnym. Opłacało się. W ogóle sam kurs bardzo mi się podobał. Nauczyłam się dokładnie tego, czego chciałam się nauczyć, a poza tym świetnie spędziłam czas. Trochę mniej podobał się mojemu portfelowi. Po kursie kupiłam od razu obiektyw. Miałam zrobić to co wszyscy i kupić Canona 50 mm f/1.8, ale uznałam, że jest dla mnie za wąski i zdecydowałam się na 35 mm f/2.

Robiłam nim zdjęcia na bloga przez rok (włącznie ze wszystkimi zdjęciami ze Szwajcarii, gdzie ewidentnie był mi potrzeby szerszy kąt, ale jakimś cudem sobie poradziłam). Chociaż teraz wiem, ze powinnam była na początku kupić Tamrona 17-55 mm f/2.8, to nie żałuję mojej zeszłorocznej decyzji. Obiektyw stałoogniskowy zmusił mnie do niesamowitego myślenia podczas planowania i robienia zdjęć. Nawet teraz z Tamronem nie mogę się odzwyczaić od chodzenia podczas ustawiania odległości.

Rzeczą, która na kursie podstawowym poszła mi najgorzej i której do tej pory szczerze nienawidzę jest Photoshop. Płakałam jak musiałam coś w tym zrobić. Teraz obrabiam zdjęcia bardzo w Lightroomie i to mi wystarcza (chociaż wolałabym mieć Bridge, bo jest przyjemniejszy w obsłudze, jednak nie da się go oddzielić od tego wstrętnego Photoshopa).

Bardzo ważne są jeszcze trzy rzeczy o których dowiedziałam się na kursie podstawowym.

Po pierwsze – od samego początku trzeba oglądać jak najwięcej dobrych, klasycznych zdjęć. Im więcej w naszej głowie obrazów, tym łatwiej nam będzie zrobić coś swojego. Z próżni się nie da.

Po drugie – nie ma sensu chodzić na mnóstwo kursów i uczyć się się non stop tego samego (a znam takich ludzi). Trzeba wziąć aparat do ręki i zrobić mnóstwo zdjęć. Tysiąc zrobionych i przeanalizowanych zdjęć lepiej nauczy nas jak to wszystko ogarnąć niż kolejny kurs.

Po trzecie – ucząc się od podstaw od znajomych przejmujecie ich nawyki. Tak, te złe również.

Poza tym warto wspomnieć, że kursy w Akademii Fotografii zakładają coś takiego jak robienie „pamiętników”, czyli fotografowanie czegokolwiek pomiędzy zajęciami, przynoszenie tego i omawianie na forum. Część kursantów się od tego miga, mówiąc, że nie mają czasu itp., albo przynosi stare zdjęcia, ale moim zdaniem to totalnie bez sensu. Ja miałam zdjęcia zawsze, nawet jeśli średnio mi się podobały i niezwykle sobie cenię to, że mogłam nie bieżąco i na żywo dowiedzieć się jak mogłabym je zrobić lepiej, a co jest okay.

I tu powinien być koniec historii.

Jednak po kursie po kursie podstawowym uświadomiłam sobie, iż na tym się nie skończy.

Totalnie złapałam bakcyla. Ustaliłam więc sama ze sobą, że dam sobie rok. Wiosną 2013 r. poza kupieniem nowego obiektywu miałam również kupić komputer, gdyż mój stary nie dawał rady z obróbką zdjęć w Lihgtroomie. Dużo wydatków, doliczając do tego cenę kursu, jakieś książki, samą cenę Lightrooma itp. Wyposażona w to wszystko przez rok ćwiczyłam poznając swoje mocne i słabe strony. Największym problemem było dla mnie pogodzenie się z tym, że nie zawsze zrobię zdjęcie z którego będę w 100% zadowolona. Zaraz po kursie chciałam tworzyć tylko i wyłącznie dzieła życia. Kończyło się na tym, że sesje do notek robiłam po trzy razy i nadal nie byłam zadowolona. W końcu uznałam, że uczyć się trzeba na błędach, ale nie można przez to stać w miejscu. Od tamtej pory sesję na bloga robię raz. Jeżeli zdjęcia wyjdą super to się cieszę. Jeżeli wyjdą mniej super, to i tak je publikuję, bo fotografia to ważna, ale tylko jedna z wielu części blogowania. Zawsze jednak analizuję co zrobiłam źle i staram się to poprawić przy kolejnej sesji. Zgodnie z planem po roku ćwiczeń wiedziałam już co chcę poprawić i czego się muszę douczyć. Poszłam więc na kurs rozszerzony, również do Akademii Fotografii.

Kurs rozszerzony

I tutaj chyba mam pecha roku. Zrobiłam ten kurs na przełomie marca i kwietnia Był wtedy o połowę tańszy i o połowę…krótszy. Z jednej strony dobrze, że mam go już za sobą. W wakacje nie miałabym czasu, a czułam pilną potrzebę podszkolenia się i czekanie do jesieni totalnie popsułoby mi moje plany notek z Portgalii (lecę w lipcu). Jednak z drugiej strony wszyscy z którymi chodziłam na kurs rozszerzony powtarzali, że trwał za krótko. Zajęcia odbywały się co 2 tydzień (sob, ndz), w godzinach 10-16. O ile się nie mylę to takich spotkań wtedy było 4 weekendy. Teraz jest ich 8. Zajęcia były podzielone na bloki tematyczne (np. fotografia portretowa, fotografia analogowa, krajobraz, architektura, reportaż, fotografia żywności itp.).

Aktualnie wszystkie bloki są o wiele bardziej rozbudowane, co moim zdaniem jest świetną decyzją. Niestety przez to powiem wam dokładnie czego nauczycie się w tym momencie, bo sama nauczyłam się o połowę mniej. Nawet korciło mnie zdawanie do studium fotografii, ale niestety nie mam na to kompletnie czasu. Będę musiała nadrobić w jakiś inny sposób, zwłaszcza, że muszę jeszcze iść zrealizować blok z fotografii architektury (zajęcia, które się z różnych przyczyn przegapiło można odrabiać na innych kursach, albo w ogólekupić tylko jeden blok – też super opcja), bo nie mogłam być na nim obecna. Trudno, nie mam czasu na marudzenie. Zajęcia wyglądały na przykład tak:

Pomimo, że ja na kurs rozszerzony udałam się rok po zrobieniu podstawowego (i tak Wam polecam robić – nauczycie się dużo więcej, bo będziecie wiedzieć o co wam chodzi), to można zapisywać się od razu. Na pierwszych zajęciach powtarza się bowiem wszystkie informacje i jeśli ktoś już łapie podstawy, to może przechodzić dalej.

Co poza tym jest na kursie rozszerzonym czego nie ma na podstawowym?

Przede wszystkim i to są chyba najfajniejsze zajęcia, robi się zdjęcia aparatem analogowym, a potem samemu je wywołuje. Zabawa na maksa. Poza tym na moim kursie uczyliśmy się obsługi całego sprzętu, które znajduje się w studiu fotograficznym, zaczynając od rozstawiania go (to wcale nie jest łatwe), przez włączenie, mierzenie światła i dopiero na końcu zrobienie zdjęcia. Spędziliśmy raz pół dnia na mieście ucząc się robić reportaż, innym razem pół dnia na Polach Mokotowskich pracując nad krajobrazem, ćwiczyliśmy z modelką portrety i sesje modowe, fotografowaliśmy żywność, ja płakałam nad Photoshopem, ale przynajmniej umiem bawić się już tabletem Bamboo. Poza tym robi się oczywiście pamiętniki i na bieżąco ocenia swoje umiejętności.

Jedno ze zdjęć zrobionych podczas spaceru po Polach Mokotowskich (obrobione na szybko):

_MG_0041

Kurs rozszerzony w przeciwieństwie do podstawowego pozwala zdobyć umiejętności dzięki którym można zaszaleć i robić naprawdę ciekawe, a nie tylko poprawne zdjęcia.

Czekałam z tą notką do momentu, w którym będę mogła na spokojnie ocenić swoje umiejętności po kursie rozszerzonym. I chociaż nadal nie byłam na zajęciach z architektury, to po notce z Trójmiasta stwierdziłam, że nie zmarnowałam czasu i pieniędzy. Miałam tam mało czasu na zdjęcia, a pomimo to pierwszy raz w życiu robiłam je lekko i bez zbędnego spinania się, że mogą wyjść kiepsko i muszę zrobić kilkanaście kadrów w jednym miejscu żeby potem na komputerze wybrać jeden dobry. Oczywiście wiadomo, że nie zacznę robić nagle zdjęć na poziomie najlepszych światowych fotografów, bo nie skończyłam pięcioletnich studiów fotograficznych, tylko dwa miesięczne kursy, jednak poziom na którym aktualnie jestem zdecydowanie mnie zadowala (skromność górą). Mam wiedzę, która pozwala mi się dalej rozwijać i poprawiać jakość zdjęć.Nie mam może najlepszego aparatu, bo chociaż brakuje mi pełnej klatki to robienia zdjęć na wysokim ISO bez szumów, to nie zamierzam jej kupować, bo to za duży wydatek jeśli nie robię zdjęć zawodowo lub do druku.

Pójście na kurs było najmądrzejszą decyzją związaną z blogowaniem jaką podjęłam i bardzo się cieszę, że nie posłuchałam się wszystkich osób, które mi tę opcję odradzały. Po roku zabawy aparatem mam nową pasję, która zajmuje mnie coraz bardziej i sprawia ogromną radość. Wiem, że najbardziej lubię robić zdjęcia reportażowe, krajobrazowe i ze światłem zastanym, a najmniej produktowe i modowe. Jestem mistrzem świata, bo do tej pory nie mam ani jednej blendy i lampy w domu, ponieważ jestem za leniwa żeby to wszystko rozstawiać. Biorąc to pod uwagę uważam, że idzie mi całkiem nieźle.

Strasznie się rozpisałam, a to jeszcze nie koniec tematu kursów i nauki fotografii na blogu. W drugiej części tego wpisu, która pojawi się jeszcze w czerwcu,  opowiem Wam m.in o filmach i książkach z których się uczyłam. Jeżeli macie jakieś pytania albo sugesie to czekam na nie w komentarzach pod postem. Buziaczki dla wszystkich, którzy doczytali do końca. Pamiętajcie – przez całe życie jest czas na nowe pasje!

Nie przegap kolejnego konkursu ani notki! Zapisz się na newsletter.