W mojej szafie trwa ostatnio dość ciekawa rewolucja, o której napiszę więcej w przyszłym tygodniu, a potem nawet pokażę zdjęcia. Dzisiaj jednak garść inspiracji. To znaczy sama sobie chciałam przypomnieć, że poza normcore (ha! zna się pojęcia modowe!) istnieją jeszcze ubrania w których można wyglądać inaczej niż brzydko. Chociaż trzeba przyznać, że akurat bywały gorsze trendy niż ten brak trendów, to jednak kiedy trzeci dzień z rzędy patrzę na siebie w za dużych jeansach i teraz już o dwa rozmiary za dużej koszulce (schudło się!), to chcę się przebrać. Albo przynajmniej nie patrzeć w lustro.
Dlatego dzisiaj w ramach apelu – zamień dresy na dresses (jestem mistrzem w wymyślaniu haseł reklamowych!) mam dla was przegląd czarnych sukienek. Od czasów historycznych do współczesnej (noo…prawie) małej czarnej. Wpis otwiera oczywiście najwspanialsza Marilyn Monroe w obiektywie Berta Sterna.
Dalej jest równie klasycznie.
Prosta, minimalistyczna…Chanel z 1939 r.
Jak widać nie wszystko klasyka, co Chanel. Chociaż i tak cud, że na modelce nie wisi gigantyczny sznur pereł do pasa. Zaczęłam od tego zdjęcia trochę z przekory, bo chociaż wiem, że prostota u Chanel jest mitem lekko na wyrost, to jednak warto znać początki małej czarnej i widzieć, że kiedyś była długa oraz miała dodatkową warstwę z siateczki.
A to już Dior z 1949 r.
Brałabym w całości, włącznie z wachlarzem, bransoletą, kolczykami i rękawiczkami. Kto mnie zabierze na bal?
Ale włosów nie obetnę!
To też Dior, tylko że rok później. Jak widać moda szybko się zmieniała, chociaż nadal było szeroko. Jednak różnica pomiędzy jedną a drugą sukienką jest dla mnie taka jak pomiędzy bagietką francuską, a kajzerką. Jedno i drugie dobre (jedno i drugie Dior), ale wiadomo co bym wybrała. Jest to więc raczej ciekawostka niż inspiracja, ale jak popatrzyłam na te marszczenia przy dekolcie, to nie mogłam się powstrzymać przed pokazaniem wam tego.
Niestety projektanta te sukienki nie znam, ale niezwykle podoba mi się zdjęcie oraz kokarda na plecach. Delikatnie, a jednak z pomysłem. Plus ten piękny dekolt i kok. Nosiłabym do teatru.
Plus swoją drogą muszę zanotować w planach na przyszłość żeby zrobić sobie taką czarno – białą sesję zdjęciową w starym stylu. Brak kolorów potrafi wydobyć ogromną subtelność.
Ta sukienką vintage z lat 50 zamykam historyczne czarne sukienki.
Generalnie mam problem z kwiatkami oraz w ogóle z wzorami na ubraniach, bo ich nie znoszę. Jednak czasem trafia się taki model, który kupuję bez zastanowienia. Ten brałabym od razu. Do tego wysokie, czarne szpilki bez żadnych ozdób i delikatne, bladoróżowe kolczyki – perełki.
Współczesna wersja w stylu Chanel. Czasami zastanawiam się kim (albo gdzie) musiałabym się urodzić (ewentualnie jak zmienić zawód) żeby mieć gdzie chodzić w takich kreacjach. W czasach w których nie chodzi się tak nawet do opery trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek odpowiednią sytuację.
Dokładnie ten sam ból przezywam patrząc na tę kreację od Elie Saab. Chociaż może gdybym się uparła to na oficjalną premierę w Operze mogłabym w tym iść. To, co? Idę kupić!
Najpierw bilet oczywiście.
I na koniec wyszperana gdzieś w Internecie kobieta tajemnica. Współczesna Jackie, Marilyn i Audrey w jednym.
Ciekawe na kogo czeka.
Celowo nie przejdę do tych najbardziej współczesnych, bazarowych black dress, które mają wcięcia tu i tam, żeby pokazać to i owo. To nie mój styl. Po tych zdjęciach doskonale widać, że charakter i siła ubrania nie tkwi w jego obcisłości ani krótkości.
Okay, wszystko ładnie wygląda na blogu, a teraz idę z siebie zdjąć dres i ubrać się w sukienkę.
___