Nowy rok postanowiłam rozpocząć solidną dawką motywacji do biegania. Od kilku miesięcy tkwię w jakimś zawieszeniu, czyli krótko mówiąc, nie wiem, do jakiego dystansu dążę.
A mądre głowy piszą, że to utrudnia treningi (chociaż nie zauważyłam).
Nie jestem przekonana do maratonu, ale też ile razy mogę biegać (mój ukochany) dystans 10 km. Robię postępy, bo czas się poprawia i ostatni wynik na 15 km był naprawdę jak na mnie świetny, ale inspiracji nigdy za wiele.
Dlatego postanowiłam obejrzeć „Miasteczko biegaczy”. Zapewne wyrwane z kontekstu cytaty na opakowaniu nie pozostawiały wątpliwości, że będzie to strzał w dziesiątkę:
„Inspirujący film dla wszystkich biegaczy”
„Ten film przypomni, o co tak naprawdę chodzi w bieganiu”
No, to lecimy, tzn. truchtamy.
Film opowiada historię biegaczy z biegowego zagłębia, czyli wioski Bekoji w Etiopii. Pochodzi stamtąd mnóstwo olimpijczyków i złotych medalistów mistrzostw świata. Większość na początku trenuje z Sentayehu Eshetu – trenerem, pod którego skrzydła chce się dostać każdy dzieciak. Sentayehu na pierwszy rzut oka wygląda jak typowy wuefista z podstawówki, który dres zakłada tylko po to, żeby nikt go nie pomylił z panem od matematyki. Mimo wszystko od lat z powodzeniem trenuje młodzież z Bekoji, a następnie wysyła na zawody i przekazuje do klubów w większych miastach, żeby mogli rozwijać się dalej. Czasem im się udaje. Talent trafia na odpowiednie warunki i młody sportowiec wygrywa coraz poważniejsze zawody. Bywa jednak też tak, że klub, który miał być trampoliną do kariery, w rzeczywistości jest rozwalającym się budynkiem, ze zniszczonym materacem zamiast łóżka i bez wyżywienia, już nawet nie wspominając o braku funduszy, które miałyby zapewnić młodym biegaczom transport i pobyt na zawodach.
Wygląda to miejscami jak loteria.
Na której można wygrać życie.
Z filmu wprost wynika, że w bieganiu tak naprawdę chodzi o pieniądze. Cała wioska biega po to, żeby się wydostać ze skrajnej biedy. To jest ich jedyna szansa na zmianę jakości swojego życia. Nie dziwi mnie więc specjalnie, że wszyscy trenują z całych sił. Może nie mają najnowszych zegarów zsynchronizowanych z butami i komputerem (chociaż posiadają niezwykle widoczne w filmie ubrania Nike i Adidas), ale jeżdżą na zawody, stresują się, mają kontuzje, chorują i walczą z nieuczciwą konkurencją oraz beznadziejnymi warunkami (na przykład trawa zarasta im bieżnie, więc przez miesiąc ją wykopują).
Młodzi muszą robić wszystko, co w ich mocy, żeby się pokazać i awansować. Oczywiście jest tam wiele siły, samozaparcia, motywacji, walki ze słabościami i wszystkich tych cech, które bieganie kształtuje, ale nadal wynika to po prostu z braku pieniędzy. Gdyby geny mieszkańców Bekoji były przygotowane do trenowania zapasów, to jestem przekonana, że siłowaliby się od świtu do nocy. Dla pieniędzy. I nie ma w tym nic złego, oni chcą po prostu wybiegać sobie lepsze życie. Bez sensu jest tylko dorabianie ideologii tam, gdzie jej nie ma, i wmawianie widzowi, że ten film pokaże mu prawdę objawioną o bieganiu.
Nie ma i nigdy nie było jednego słusznego powodu, dla którego ludzie biegają. Dlatego nikt nie może ogłosić, o co tak naprawdę chodzi w tym sporcie. W żadnej mierze mieszkaniec Bekoji nie jest przygotowany duchowo do wyższego poziomu biegania niż mieszkaniec Nowego Jorku. Każdy ma swój cel, powód albo motywację. Od lepszego snu przez chudszy brzuch do większych pieniędzy lub endorfin czy też na przykład walki ze stresem.
Gdyby to wszystko zapewniało nam jedzenie nachosów przed telewizorem, to zgadnijcie, co byśmy właśnie robili? Bo ja bym podejmowała najtrudniejszą decyzję życia – salsa czy sos serowy? A tak, idę pobiegać. Bo dzisiaj na przykład chodzi mi o lepszy sen.