„Powrócisz tu, by szukać swoich dróg i gwiazd” – śpiewa Irena Santor. Oczywiście nie o Rzymie, ale jednak nie mogę przestać nucić tej piosenki i robię się naprawdę strasznie sentymentalna, pisząc tę notkę. Każdy ma swój raj na ziemi, ja mam Włochy – prywatnego kucharza, terapeutę i coacha w jednym. Pół dnia w tym kraju relaksuje mnie szybciej niż przedłużony weekend w spa.
Mam ambiwalentny stosunek do zwiedzania tego samego miejsca dwa razy. Z jednej strony szkoda mi pieniędzy, a z drugiej wiem, że to pozwala naprawdę poznać miasto, zwyczajnie odpocząć i poczuć atmosferę. Byłam kilka lat temu w Rzymie przez dziesięć dni. Na wstępie przewodnik, którego usługi wykupiłam, żeby ominąć kolejkę do Koloseum (trafiłam na genialnego chłopaka, opowiadał bardzo ciekawie, dodatkowo polecał mniej znane miejsca i zaznaczał na mapie najlepsze pizzerie), poinformował nas, że bez względu na to, ile dni planujemy zostać w Wiecznym Mieście, po prostu nie damy rady zobaczyć wszystkiego. Ale ja postanowiłam się nie poddać! Zwiedzałam jak szalona, a wieczorami zwykle wyłam z bólu, bo oczywiście nie chciałam przegapić żadnej uliczki, więc wszędzie chodziłam pieszo. A ponieważ używałam papierowej mapy, zamiast automatycznie wytyczającego optymalną trasę GPS-u, zrobiłam dziesiątki dodatkowych kilometrów. Musiałam się naprawdę mocno gubić, ponieważ zapamiętałam stolicę Włoch jako znaaaaaaacznie większe miasto niż to, które zwiedzałam w tym roku. A raczej nikt, kto je pizzę, się nie kurczy. Oczywiście Rzym jest ogromny, ale kiedy nie musisz dostosowywać się do godzin otwarcia muzeów ani stać w kolejkach, to wszystko staje się prostsze.
Dlatego codziennie wstawałam wcześnie, pakowałam aparat do torby i szłam na Campo di Fiori. Coś mnie ciągnęło do tego targu. Trochę była to łatwość w robieniu zdjęć, trochę ser, którego zapas przywiozłam do domu, a trochę śmieszny klimat sprzedawania wszystkiego, co tylko się da, byle z napisem Italy. Słuchajcie uważnie – jeden ze sprzedawców jest Polakiem.
Później szłam do jakiejś kawiarni lub jadłam śniadanie w postaci pizzy krojonej na kawałki (adresy moich ulubionych miejsc z jedzeniem i inne informacje logistyczne podam w oddzielnej notce) i pozwalałam sobie po raz kolejny zachwycać się tym, jak dobre jest najprostsze na świecie jedzenie.
W Rzymie, który już znałam, czułam spokój. Nie musiałam wpychać wsiebie rogalika w tempie wyścigówki, tylko po to żeby ustawić się w kolejce do jakiegoś zabytku. Mogłam wypić jedną kawę na stojąco, a pięć minut później pójść na drugą na siedząco. Bo akurat spodobało mi się, że stolik przy Panteonie stał w słońcu. Mogłam spokojnie, stojąc na środku ulicy, zjeść na śniadanie pizzę na kawałki, a chwilę później dwa ciastka z czekoladą. A wszystko to popić świeżo wyciskanym sokiem z granatu (witaminy muszą być). I mogłam w tym czasie ze spokojem odpowiedzieć każdemu sprzedawcy, z jakiego jestem kraju. Bo miałam czas.
Kiedy myślę o Rzymie, to przechodzą mnie ciarki. I możecie pomyśleć, że jestem nawiedzona, ale naprawdę wydaje mi się, że każdy ma takie miejsce w świecie, w którym czuje się idealnie. Nie do końca akceptuję wydzierających się Włochów, ale cała reszta tego miasta jest stworzona dla mnie. A miasto mi się odwdzięcza za tę pełna akceptację, ale o tym już w kolejnej notce.
Teraz czas na zdjęcia. Są trochę chaotyczne, ale dla mnie taki właśnie jest Rzym. Raz idziesz w prawo, raz w lewo, za chwilę zawracasz. Patrzysz na wielkie przestrzenie, potem na małe uliczki. Nagle orientujesz się, że byłaś w tym miejscu cztery minuty, lata temu. Nieważne. I tak jest idealnie.
Jeżeli przegapiłeś pierwszą notkę z Rzymu, to możesz nadrobić to tutaj.
Podoba Ci się ta notka? Kliknij lubię to!
Pingback: 5 informacji o Rzymie, które musisz znać()