Dokładnie 18 kwietnia 2014 roku wstałam z łóżka, założyłam swoje różowe buty i poinformowałam samą siebie, że wydałam na nie za dużo pieniędzy, żeby teraz nie biegać regularnie. Albo 5 km, albo nic.
5 km nie było dla mnie wtedy ogromnym wyzwaniem, ponieważ od wielu lat „trochę biegałam”. Udało się tego samego dnia. Potem było tylko lepiej. Regularne treningi, pierwsza dycha, pierwszy półmaraton (przebiegnięty samodzielnie), pierwsze bardzo dobre wyniki. Bieganie w deszczu, w pełnym słońcu i na mrozie. Walczyłam z napiętym grafikiem swojego tygodnia oraz niewyobrażalnym lenistwem. Przerobiłam wszystko, co można przerobić na amatorskim poziomie.
Od tamtego czasu minął rok. Schudłam tyle, ile chciałam, wydolność mojego organizmu znacznie wzrosła, mam więcej energii i innych takich rzeczy, które wymienia się w każdym kolejnym artykule o korzyściach płynących z biegania.
Kiedy jednak usiadłam i zastanowiłam się tak zupełnie na poważnie, jakie są największe korzyści z tego, że przez ostatnie dwanaście miesięcy regularnie biegałam, to przyszły mi do głowy dwa wnioski, których w kwietniu 2014 roku zupełnie się nie spodziewałam.
Oto one.
1. To jeszcze raz, zaczniemy od nowa.
Nie macie pojęcia, ile razy zaczynałam od poziomu 5 km. Dopadła mnie jakaś okropna bakteria, która dosłownie przeczołgała mnie przez całą zimę. Łapałam na zmianę anginę i zapalenie ucha. Non stop. Spiskowców i internetowych lekarzy proszę o niekomentowanie tego wątku. Leczy mnie świetny laryngolog, a wykończył mnie prawdopodobnie gigantyczny stres związany z otwarciem sklepu (matura i magisterka to przy tym pikuś). Po każdej kolejnej chorobie byłam osłabiona do granic możliwości i w zasadzie prawie spacerowałam przez te 5 km. Czasami skracałam dystans.
Spróbujcie sobie wyobrazić, jak frustrujące może być „przebiegnięcie” 5 km w 45 minut, jeśli Wasz rekord to 28 minut. A ja już kilka razy wracałam do tych 5 km i znowu cieszyłam się jak dziecko, kiedy przebiegłam potem 6, 8 lub 10.
Przydało mi się to, bo nauczyło mnie wytrwałości i pokory wobec własnych umiejętności. Niesamowicie cenię tę lekcję, ponieważ to nie jest kozacka wytrwałość typu „jeszcze trochę pocisnę i dobiję do 15 km”, tylko informacja dla mojej psychiki, że umiem sobie poradzić z jednym faktem: nic nie jest dane na zawsze. A półmaraton nie oznacza, że przebiegniesz zaraz maraton. Czasami po prostu trzeba coś zrobić jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze. Superprzydatne w życiu. I w prowadzeniu biznesu.
2. Moje ciało wie lepiej.
Mam ten komfort, że nic nie muszę. Przebiegnięcie maratonu nie jest moim życiowym celem, z nikim się nie założyłam, nie podpisałam żadnej umowy ani nie potrzebuję sobie niczego udowodnić. Bieganie jest moim hobby. Takim samym jak chodzenie do teatru, podróżowanie, robienie zdjęć, pisanie bloga czy jedzenie pizzy. Staram się trenować regularnie trzy razy w tygodniu. Jednak pisząc ten tekst, sprawdziłam właśnie w aplikacji, że od 10 dni nie biegałam. Kiedyś czułabym się z tym fatalnie. Wydawałoby mi się, że tyję 2 kg każdego dnia, w którym opuszczam trening, a jakiś wewnętrzny trener-kat stałby mi nad głową i mówił „idź pobiegać, musisz biegać, biegaj, ciśnij”.
Teraz wiem, że mam gorący okres. Rzeczy do ogarnięcia w firmie jest mnóstwo, a lista ciągle się wydłuża. Do tego wróciła mi ochota na chodzenie do teatru i z przyjemnością udaję się na różne wykłady o PR i modzie. Wcisnęłabym w ten grafik bieganie. Ale celowo tego nie robię. Po roku wiem, kiedy moje ciało mówi mi: zwolnij, oszalałaś. Nie zakładam więc butów do biegania. Wskakuję do gorącej wanny, piję melisę i staram się wyspać. Wróciłam też do praktykowania jogi. Chodzę na zajęcia raz w tygodniu po 1,5 godziny i chociaż często na nich mówię, że bieganie jest łatwiejsze, to jednak uczucie wydłużonego i zrelaksowanego ciała, jakie mam po jodze, jest tak cudownym i niepowtarzalnym doświadczeniem, że nie zamienię go na nic innego.
Jestem spokojna, bo wiem, że wrócę do biegania, a na samą myśl o tym, jak kiedyś lamentowałam, że „stracę formę”, tylko chce mi się śmiać.
Bieganie ma być dla mnie, a nie ja dla biegania.
Kilka tygodni temu biegłam po raz kolejny te 5 km. Był już bardzo ciepły, jasny, przyjemny wieczór. Słuchałam The Kooks. W pewnym momencie (trochę się wstydzę, że to piszę, ale oto mała chwila prawdy) zaczęłam skakać i tańczyć na środku chodnika. Byłam po prostu szczęśliwa, że nic nie muszę. A dużo umiem i wszystko mogę.