Moja historia dotycząca makijażu jest trochę dziwna.
Prawie nie skłamię, jeśli napiszę, że maluję się od dziecka. Wiem, brzmi strasznie, ale taka jest prawda. Dorwałam się do kosmetyków do makijażu w wieku 12 lat i niestety nie można było mnie od nich oderwać. Rok później, czyli w I klasie gimnazjum, miałam już genialnie opanowany make-up w stylu „no make-up”. Doskonaliłam go przez kolejne trzy lata gimnazjum. Wynikało to oczywiście z faktu, że w szkole oficjalnie obowiązywał zakaz malowania się. Przez trzy lata nikt mnie nie przyłapał, byłam geniuszem.
I tak mi zostało. Geniusz oczywiście mi został.
Żarty żartami, ale faktycznie makijaż „no make-up” był w zasadzie jedynym, jaki umiałam sobie wykonać do… 27. roku życia. Wszystko musiało się drastycznie zmienić w ostatnie wakacje. Po kilku próbach zrobienia sobie zdjęć na bloga z moim „no make-up” poddałam się i poprosiłam o pomoc profesjonalistę. Chciałam, żeby ktoś nauczył mnie chociaż trochę ogarnąć swoją twarz do zdjęć, bo to, co supernaturalnie wygląda na żywo, przed obiektywem niekoniecznie się sprawdza. Umalowanie się do sesji zajmowało mi strasznie dużo czasu, efekt był marny, a ja byłam zmęczona, zanim w ogóle zaczęłam pozować.
Z pomocą przyszedł Marcin, który malował mnie podczas jednej z sesji do akcji reklamowej na blogu. Krok po kroku od totalnych podstaw tłumaczył mi wszystko – trzymanie pędzla, konturowanie, podkreślanie oka, nakładanie różu we właściwe miejsce. Po 4 godzinach mniej więcej wiedziałam, o co chodzi. Mniej więcej, czyli hm… pojęłam może 0,00001% wiedzy o makijażu.
Od tamtej pory staram się jednak trenować. Wychodzi mi różnie, ale przynajmniej makijaż zaczął mnie bawić, a nie męczyć.
Z tego samego powodu totalnie nie mogłam doczekać się książki Ewy. Straaaaasznie chciałam ją przeczytać.