„Ostatnia taka plaża”, „9 kilometrów złotego piasku”, „Wyspa romantycznych chwil” – takie zdania można znaleźć na każdej stronie opisującej tę oddaloną o ponad 2 godziny drogi statkiem od Madery wyspę.
Porto Santo to po prostu Święty Port. Wyspa zawdzięcza swoją nazwę żeglarzom, którzy schronili się w jej zatoce przed burzą. Dzięki temu nie tylko przeżyli, ale również znaleźli nowy ląd.
Przyznam szczerze, że nie bardzo chciałam tam jechać, Obejrzałam Porto Santo na zdjęciach i uznałam, że nie widzę żadnego sensu wydawania ponad 50 euro po to żeby zobaczyć piaszczystą plażę. Może dla mieszkańców Portugalii, którzy przyzwyczajeni są do brzydkich i kamienistych plaż to jest jakaś atrakcja, ale piasek i dzikie plaże, to ja mam przecież też w Kątach Rybackich.
Coś mnie jednak podkusiło…dosłownie jakiś wewnętrzny głos kazał mi popłynąć. Trochę uznałam, że w sumie warto coś zwiedzić, bo to jedyna taka okazja. Zawsze nowy krajobraz, inne zdjęcia na bloga (wirtualna rzeczywistość) i coś do wspominania za jakiś czas.
Intuicję mam, trzeba przyznać, genialną. Dlatego zapraszam Was teraz na ostatni post z mojej wyprawy do Portugalii. Wszystkie inne znajdziecie w kategorii PODRÓŻE.
Przepiękna była już sama droga z Madery na Porto Santo.
Tak jak pisałam wcześniej,wybrałam prom, który kosztował mnie trochę ponad 50 euro w dwie strony. Czas trwania rejsu to 2,5 godziny w jedną stronę. Promy wypływają z z Funchal około godziny 8 rano i wracają późno w nocy. Ale to i tak za mało. Okazało się, że jeden dzień na Porto Santo mija tak szybko jak potrafi zniknąć z talerza najlepsza na świecie pizza. Gdybym teraz planowała swój wyjazd to siedziałabym krócej w Porto (Porto to co innego niż Porto Santo) i przeniosła się szybciej w okolice Madery. Zwłaszcza, że Porto Santo pomimo bycia miniaturową wyspą ma nawet swoje lotnisko, więc dostanie się tam nie jest jakimś gigantycznym problemem.
Porto Santo zachwyca od samego początku. O ile mogę tak powiedzieć o wyspie na której widziałam głownie plażę. Tak, tę samą plażę z której się tak nabijałam.
Po wyjściu z promu od razu udałam się na spacer wzdłuż brzegu i…totalnie przepadłam. Cisza, spokój, prawie żadnych ludzi, książka, marakuja, kupione od starszego pana owoce i w zasadzie poza krótkim spacerem po mieście nie zdążyłam zwiedzić nic innego. Totalnie wsiąkłam w plażę.
A najpiękniejsze było to, że wyspa zmieniała swoje kolory w zależności od tego jak świeciło zdradliwe (można się spalić na raka w godzinę nawet jeśli jest za chmurami) słońce.
Droga powrotna na Maderę. Pięć razy sprawdzałam czy na pewno widzę to co widzę. I nadal nie wierzyłam.
I na koniec całego cyklu wpisów o Portugalii – Madera nocą.
Wszystkim, którzy śledzili ten wyjazd razem ze mną bardzo dziękuję. Super, że miałam dla kogo to wszystko relacjonować!