Magnesiki na lodówkę? Kubeczki? Kieliszki? A może koszulki? Notesiki i ołówki z główną atrakcją miasta. A! I pocztówki oraz materiałowe torby.
Kiedyś byłam kolekcjonerką zagracaczy. Przyznaję się bez torturowania czosnkiem – zbierałam kubki z nazwami miast. Nie mam pojęcia co się z nimi wszystkimi stało, poza tym, że ten z Krakowa zmył się cały w zmywarce. Część chyba przegrała z podłogą lub „ozdabia mi” górne szafki kuchni. Ewentualnie niektóre z nich pięknie prezentują się w piwnicy.
Już mi się prawie skończył ten etap w życiu, ale jeszcze czasem jakiś breloczek za 1 euro sam mi się kupuje (ja nie mam z tym nic wspólnego!)
Natomiast lubię mieć sentyment do (niektórych) rzeczy. Pamiętam w którą sukienkę byłam ubrana trzy lata tamu na randce, jaką książkę czytałam na wakacjach w Rzymie oraz których perfum używałam na pierwszym roku studiów. Kiedy ponownie sięgnę po te przedmioty, to natychmiastowo cofam się w czasie i przypominam sobie siebie sprzed lat. Co ciekawe bardzo szybko włączają mi się emocje. Pamiętam czego się bałam, w kim kochałam i za czym tęskniłam. Dlatego od kilku lat staram się przywozić sobie rzeczy z podróży, których będę mogła po prostu używać, a nie przechowywać w pudle z rupieciami. Dzięki temu nawet w chłodny październikowy poranek, podczas dobierania biżuterii do ubrania jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie którego dnia w Rzymie wybierałam zegarek. A to był bardzo słoneczny dzień i zjadłam wtedy podwójne lody cytrynowe.
Kiedyś miałam w ogóle taki pomysł żeby z każdej podróży przywozić sobie zegarek. Szybko okazało się jednak, że jestem bardzo wybredną osobą i nie zawsze jestem w stanie znaleźć coś co mi się spodoba. Ten czarny mam właśnie z Rzymu, a brązowy ze Szwajcarii. Obok widzicie trzy bransoletki z Paryża. Dwie są z jednego z najbardziej znanych tam sklepu vintage, a jedna z jakiegoś sklepu z tanią biżuterią. Zgadnijcie która.
Jeden z moich ulubionych zakupów ubraniowych – sukienka z Paryża. Jestem jednostką wybitną, ponieważ próbowałam zrobić w tej stolicy mody szalone zakupy i odmienić swoją garderobę (czyli kupić jeszcze więcej klasycznych rzeczy). Nic mi z tego nie wyszło, bo ciągle marudziłam, że coś mi się nie podoba. Nad tą sukienką zastanawiałam się chyba z godzinę (włącznie z wyjściem ze sklepu do bankomatu, z którego planowałam nie wrócić), ponieważ nie chciałam kupić sukienki w innym kolorze niż czarny. W końcu uznałam, że raz się żyje. I w sumie dobrze, bo chodzę w niej od 3 lat.
Z lewej strony widzicie kicz w moim wydaniu, czyli wieża Eiffla w postaci breloczka, który sprzedawcy próbują wcisnąć ci w każdym możliwym miejscu Paryża. Ze smutkiem stwierdziłam, że odłamała jej się w tym roku jedna noga. Ale nic straconego. Wrócę do Paryża po nowy breloczek (wcale nie po bagietki, w życiu!).
Z prawej można zaobserwować moje zadaniowe myślenie. Podczas pobytu na Rugii kupiłam sobie statyw tylko po to żeby zrobić jedno zdjęcie mola w nocy, które pewnie teraz przy większym skupieniu wyciągnęłabym z ręki. Do tego pamiątka z Berlina, czyli magazyn ze zdjęciami Helmuta Newtona.
Natomiast mój pragmatyzm osiągnął szczyt w tym roku, kiedy to z Porto wróciłam z nowymi skarpetkami (yey!). To dopiero będą wspomnienia podczas ich zakładania! Na szczęście z Madery wróciłam z ładnymi spódnicami (tutaj i tutaj), więc się wyrównało.
A jakie są Wasze ulubione pamiątki z podróży? Przywozicie coś oryginalnego, a może w ogóle nic?