W zasadzie ten post powinien zawierać tylko jedno zdanie:
Cudze chwalicie, swego nie znacie.
Człowiek potrafi zjechać pół świata żeby zobaczyć zapierające dech w piersiach widoki, powiedzieć głośno: „wow” i z wrażenia pozbierać szczękę z zagranicznej podłogi.
Tymczasem trzy godziny od Warszawy, nad jeziorem Nidzkim dzieją się cuda. Konie stoją pod sklepem, a słońce robi takie cuda, że aż chciałabym się zatrudnić się w National Geographic.
Zachód słońca.
Już zbierałam się na kolację, a niebo od strony lasu zbierało się na burzę.
Zaczął padać deszcz, ale z burzy nic nie wyszło. Za to pół godziny później to samo miejsce wyglądało tak.
Pojawiła się nawet tęcza.
Jeżeli nie wiecie jak wygląda raj, to ja Wam go teraz pokażę.
I jak tu nie kochać własnego kraju?
Więcej zdjęć na Instagramie: http://instagram.com/blackdressesblog