Sopot

Sierpień 18, 2012

Cel mojej wycieczki do Sopotu był zupełnie inny niż się spodziewacie. Nie zwiedziłam całego Trójmiasta z aparatem ;) Raczej odbyłam coś w stylu podróży sentymentalnej (wiem, że to strasznie brzmi).

W każdym razie Sopot. Generalnie miasto nie do opisania. Osiecka mówiła o nim, że jest idealne bo „uszyte na miarę”. I coś w tym jest. Z resztą, Osiecka mnie do tego Sopotu ściągnęła, jeśli mogę to tak ująć.  Dziewięć lat temu pierwszy raz pojechałam do Teatru Atelier w Sopocie posłuchać II etapu konkursu na Interpretację piosenki Agnieszki Osieckiej i przepadłam totalnie. Osieckiej słuchałam już wcześniej, ale wtedy poczułam obowiązek  bywania na tym konkursie co roku.

Wyobraźcie sobie malutki teatrzyk przy plaży. Genialne miejsce. Potem jak już trochę podrosłam to spędziłam tam jednego roku najlepsze, a drugiego najgorsze wakacje w życiu.  Poznałam ludzi bez których nie wyobrażam sobie pobytu w Sopocie. I chociaż nie spędzamy już tam połowy lata, to bez trzech dni w Sopocie lato nie byłoby takie samo.

Przyjechałyśmy z koleżankami oczywiście głownie na konkurs. W zeszłym roku był szał i prawdopodobnie jeden z lepszych roczników jaki słyszałam w Sopocie (podobno był jeden lepszy, ale obstawiam, że miałam wtedy 12 lat). W tym roku było trooochę słabiej, jednak objawiła się po raz kolejny (bo mi się już kiedyś objawiła na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu) Joanna Oleś. Jak ktoś lubi proste interpretacje w uroczym wykonaniu to się zachwyci. Ja jestem totalnie w niej zakochana. Trzymam kciuki za to żeby podczas finału w Warszawie wygrała.

A to widok z Klubu Atelier na morze. Mój ulubiony widok w życiu. Generalnie mam po Osieckiej (heh) słabość do wody. Mogę siedzieć i patrzeć się w morze godzinami. W jezioro też. Wczoraj nawet kręciło mnie patrzenie się w Wisłę. Do kałuży jeszcze nie doszłam.

Ponieważ konkurs to jednak tylko 2 godziny z naszej wycieczki, coś musiało się dziać poza tym ;) Połowę czasu przeleżałyśmy na plaży i z tego zdjęcia będą w następnej notce, a połowę przesiedziałyśmy na jedzeniu, więc czuję się w obowiązku zdać z tego relację, ponieważ trafiłam na takie jedzenie, jakiego nie jadłam chyba nigdy w  życiu.

Ale zacznę od tego, które jadłam już wcześniej. Jak ja nie znoszę, kiedy w znanych mi lokalach psuje się jedzenie! To jest zdjęcie naszego jedzenia (żeby było zabawniej śniadania – bo nie wiem na czym to polega, że w Sopocie w weekend śniadania kończą podawać o 12, więc musiałyśmy zacząć dzień od obiadu) z lokalu Sanatorium. Pamiętam, że kiedyś było tam genialne jedzenie. Przepyszny makaron cztery sery. A potem go wycofali i więcej rzeczy zaczęło się psuć. Już rok temu czekałam na swoje zamówienie milion lat (węszę, że obsługa przeszła szkolenie w Charlotte). W tym roku było troszkę szybciej, ale jedzenie bez szału. Tzn. wszystkie trzy zgodnie uznałyśmy, że dało się to zjeść, ale chyba już tam nie będziemy chodzić.

Jeszcze gorzej było w Błękitnym Pudlu na Monciaku. Byłyśmy tam dwa lata temu i pamiętamy, że podali nam zupełnie inne śniadanie (tak, w końcu udało nam się wstać przez 12.00). To, które dostałyśmy teraz było niedobre i koszmarnie drogie jak na swoją niedobrość (piękny neologizm). Dodatkowo zaliczyłam dziwną rozmowę z kelnerką. Ucieszyłam się strasznie, że w karcie mają cafe creme, ale pani zapytała mnie czy wiem, co zamawiam (serio). Powiedziałam, że wiem. Wyjaśniła mi, że goście często nie wiedzą (to po co to zamawiają?). I przyniosła mi taką cafe creme jaką sama sobie potrafię zrobić ze słoika.

I tu pojawia się moje pytanie – kto mi wyjaśni o co chodzi tak naprawdę z cafe creme. Za każdym razem jak ją zamawiałam w Paryżu to dostawałam kawę z mleczną pianką. Czyli w sumie białą kawę z idealną ilością pianki na górze (wiecie, nie tak strasznie dużo lat w latte w sieciówkach). Wielkość podobna do tej na zdjęciu. Gdzieś czytałam, że cafe creme to w sumie kawa z bitą śmietaną. Okay, przeżyłabym. Ale moje koleżanki zamówiły zwykła czarną kawę i poza tą minimalną ilością brązowej pianki nie było różnic pomiędzy naszymi kawami. Zagadka życia. Serio, jak ktoś się zna to niech mi to wyjaśni.

Wracając do śniadań. Milion razy lepsze (i tańsze) śniadanie podają za ścianą Błękitnego Pudla czyli w Wedlu. Jest na słodko, więc niby trochę cierpiałam, ale poważnie jest to sto razy lepsze rozwiązanie.

Wracając do zagadek życia ;)  Gofry – stały motyw Sopotu. No i owoce w żelu. Jak można jeść owoce w żelu (pozdrawiam moją koleżankę, która zjadła tego gofra :*) ? Ja rozumiem, że nie zawsze są sezonowe owoce, ale ja w tym wypadku wolę zamówić gofra z samą bitą śmietaną. A już w ogóle zagadką życia jest dla mnie to, że w Sopocie są budki z goframi, w których w ogóle nie ma świeżych owoców. Dziwne, dziwne.

Wreszcie główny punkt programu – Toscana (zdjęcie główne też jest z tego lokalu). Byłam tam rok temu i pamiętam, że było dobre jedzenie, ale bez szału. Postanowiłam jednak przejść się również teraz. I to było najlepsze co wymyśliłam w Sopocie. Pierwszego dnia zamówiłam krem z pomidorów, który był prawdopodobnie najlepszym kremem z pomidorów jaki jadłam w życiu i makaron, który był niezły, ale jakoś specjalnie mnie nie zachwycił, dałabym mu czwórkę z plusem (chociaż oczywiście milion razy lepszy niż w Sanatorium, tamtemu dałabym trójkę).

Siłą wciągnęłam tam kolegę (bo wszyscy chcieli iść na pizzę) drugiego dnia. I, o losie, to co się tam działo było GENIALNE. Po pierwsze nie mieli kremu z pomidorów, więc zaproponowali mi zupę z cukinii. Pomyślałam – hmm cukinia, na pewno będzie mdłe, ale nie miałam wyboru. Okazało się, że zupa była REWELACYJNA. Powtarzałam to w tej knajpie na głos chyba sto razy. Z wrażenia nawet mój kolega się skusił.

Ocenił ją krótko: „ta zupa ma jaja”. Oj miała ;)

Teraz wróćcie do poprzedniego zdjęcia. Potem zamówiłam sałatkę, która wg menu składała się ze szpinaku, koziego sera i truskawek. Ponieważ tego dnia chyba skończyły im się wszystkie składniki dostałam sałatkę z rukoli, koziego sera, malin i truskawek. Uważam, że powinni ją wprowadzić na stałe do menu. Była rewelacyjna!!! Z wrażenia, chociaż nie lubię słodyczy, postanowiłam zamówić deser. Stwierdziłam, że skoro mają aż tak dobre jedzenie, to ciekawe czy mają taki deser jaki mi będzie smakował. Kelnerka poleciła mi pana cotte (jak to się pisze?) i o losie….to było równie rewelacyjne. Chyba nie przesadzę, jak powiem że  to było najlepsze jedzenie jakie jadłam w tym roku. Za rok jadę do Sopotu i rozstawiam namiot pod Toscaną.

A tymczasem wracam do słuchania sopockich hitów. T jest ciekawe, że Osiecka napisała tę piosenkę dawno temu, a ja co roku łapię się na tym, że to jest piosenka o moim życiu i moim Sopocie. Z tą różnicą, że na razie śpimy w akademiku ;)