Powoli przestaję gubić się w mieście i trafiam do domu bez mapy w komórce, ale łatwo nie było. Gdyby ktoś chciał zorganizować najbardziej spektakularne miejskie podchody w historii świata to polecam Lizbonę.
Budowa miasta jest schodkowa, więc jeśli się zabłądzi i przypadkiem pójdzie w dół, to może się okazać, że właściwa droga jest pod górę. Podobno mieszkanki Lizbony słyną z tego powodu z ogromnych łydek. Nic dziwnego, ja w swoich również odczuwam zakwasy po wczorajszym podejściu w okolicę zamku świętego Jerzego. Swoją drogą tak ukrytego zamku nie widziałam nigdy. Można być minutę drogi od niego i nie trafić. Jeden zły skręt, jedno zapatrzenie się na ciekawą ścianę, jedna pokusa żeby sprawdzić co jest za zakrętem.
Tutaj chyba nie ma metra kwadratowego, którego nie chciałabym sfotografować.
Dlatego zanim pokażę Wam miasto z perspektywy pocztówkowych widoczków to chciałam wprowadzić klimat tego gdzie się znajduje.
Jak na człowieka Internetu przystało muszę rozpocząć od Twittera.
Wychodząc z Oceanarium (polecam, będę jeszcze o tym pisać) kierowałam się w stronę metra Oriente. Nagle usłyszałam dziki hałas i zobaczyłam mnóstwo młodych ludzi zgromadzonych na wielkim placu. Było to spotkanie użytkowników Twittera.
Hmm, z tego co mi wiadomo u nas wygląda to nieco spokojniej.
Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy w Lizbonie poza wąskimi uliczkami są poturbowane samochody. Nie wiem jak oni dają radę tutaj jeździć (tzn. tak dają radę jak widać na zdjęciu), ale ja niejeden raz musiałam wciskać się w ścianę i wciągać brzuch żeby jakiś mini samochodzik mógł przejechać.
Ten jeszcze w całości.
Takie widoki w Lizbonie to codzienność. Dlatego chciałam Wam pokazać najpierw to, a potem pokażę Wam jeszcze coś gorszego, zanim dojdziemy do widoczków.
Miasto ma ogromną historię – pożary, trzęsienia ziemi, tsunami, a mieszkańcy zdają się być idealnie w to wszystko wpasowani. Jest to pierwsza europejska stolica w której w ogóle nie czuję klimatu najważniejszego miasta. Życie płynie bardzo spokojnie, wszyscy są niezwykle serdeczni (nawet jeśli nie mówią po angielsku i nie mają nic wegetariańskiego w menu), a turystów prawie się nie zauważa (bo wszyscy się zgubili).
Lapa – dzielnica ambasad. Gdybym mogła to zrobiłabym w Lizbonie zdjęcie każdego okna. Tak, to ostatnie też należy do ambasady.
Ciasteczka z Belem – jedno z najbardziej popularnych miejsc w Lizbonie. Sorry, tak jak makaroniki nie przekonały mnie do siebie w Paryżu, tak ciastka z budyniem pozostaną tylko ciastkami z budyniem w Lizbonie. Plus za to, że są małe. Minus za to, że nie są o smaku pomidora.
W zasadzie poza tym, że można zrobić zdjęcie każdego okna to jeszcze trzeba mieć fotkę każdej ściany.
O praniu była już oddzielna notka.
Ślimaki można zjeść dosłownie wszędzie. Te na zdjęciu jeszcze żyły. Przynajmniej niektóre.
Po całym dniu gubienia się w mieście polecam spacer po jednym z lizbońskich ogrodów. Można na chwilę zapomnieć o rzeczywistości.
Dobry Polski akcent nie jest zły. Ten film podobno bardzo dobrze przyjęty na świecie, a ja jeszcze nie wiedziałam. Wstyd. Do nadrobienia po powrocie.
Na dzisiaj to tyle, po więcej zdjęć zapraszam na Instagram:
http://instagram.com/blackdressesblog