Cisza. Przyroda. Owieczki. Żadnego człowieka. Whiskey.
Tak wyglądało moje pierwsze spojrzenie na Irlandię. Zakochałam się totalnie w każdym z tych elementów.
Dlatego dzisiaj zabieram Was w podróż po zielonej wyspie. Cześć pierwsza to wycieczka z miasteczka Tullamore (tak, dobrze kojarzycie tę nazwę z pewnej butelki) w stronę hrabstwa Donegal (a tutaj macie słuszne skojarzenia z tweedem).
Czyli w dużym skrócie – najbardziej ekscytujące w życiu godziny, które spędziłam w samochodzie. Oczywiście co chwilę zatrzymując się tylko po to żeby zrobić zdjęcie.
Zobaczcie.
Pogoda zmieniała się co pół godziny. Były momenty słoneczne, deszczowe oraz tak bardzo wietrzne, że prawie się przewracałam.
Jadę w stronę Wild Atlantic Way. Najbardziej malowniczej trasy w Irlandii. Jak wskazuje nazwa, prowadzi ona wzdłuż Oceanu Atlantyckiego.
Słodziaki.
– Nie będziemy ci pozować do zdjęć, schowaj już ten aparat…
To już Donegal i okolice wspaniałej tkalni tweedu, o którą pokażę Wam szczegółowo w jednej z kolejnych notek.
Wiało koszmarnie. A miejscowi mówili, że akurat tego dnia była ładna pogoda…
Polecam taki urlop wszystkim, którzy mają mizofonię. Będziecie zachwyceni!
Mieszkałabym.
Pingback: Rzeczy, na które nie szkoda mi pieniędzy | BLACK DRESSES – blog lifestylowy()