Pielęgnacja cery

Kwiecień 1, 2012

Uff, wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy to piszę.Wiem, że obiecałam ten post do końca lutego i przepraszam że kilka razy się dopytywałyście. Teraz kiedy miałam się bardziej skupić na stylizacjach, czy też jak to nazywam ‚ubraniach, w których chodzę’, w końcu mogę go dodać. Po prostu tydzień temu w sobotę zrobiłam sobie zdjęcia w krótkich spodenkach i muszę jakoś uniknąć pytań o to czy nie było mi zimno ;)

Dobrze, koniec żartów. Przechodzę do rzeczy.

Najpierw najważniejsza informacja – nie jestem dermatologiem, kosmetyczką ani nikim innym, kto zna się na profesjonalnej pielęgnacji cery. Piszę tylko i wyłącznie o swoich doświadczeniach, a ponieważ przerobiłam setki kremów, peelingów i masek, to wydaje mi się, że warto to podsumować.

Post dotyczy tylko i wyłącznie pielęgnacji cery normalnej (ewentualnie suchej lub z małymi naczynkami – określenia mojej cery zależą od tego, kto to mówi). Nie znam się na walce z trądzikiem i większymi problemami (odpukać). Walczę jedynie z zaskórnikami, syfkami i normalnymi krostkami, które się u każdego pojawiają.

Nie uwzględniam tutaj tematów takich jak: geny, dieta, sport,sen itp, bo to się nadaje na oddzielny post.

Zacznę od końca – nie jestem zwolenniczką inwestowania w kremy. Mam własną teorię wg której krostki pojawiają się wtedy, kiedy skóra jest przesuszona. U mnie to się sprawdza – na syfy stosuję krem nawilżający. Żaden konkretny, chociaż najchętniej firmy Ziaja, bo nie widzę sensu żeby przepłacać, za coś co ma nawilżać. Głownie wybieram  ten, który losowo wpadnie mi w ręce, albo wydaje mi się, ze jego właściwości moja skóra potrzebuje. Dziś kupiłam sobie cały zestaw kremów do cery naczynkowej, bo będę walczyć z pękniętym od poparzenia w listopadzie naczynkiem na nosie. Już wiem, że skończy się to laserowym usuwaniem, ale dermatolog poleciła mi kupić jakiś krem na naczynka również. To kupiłam. 

Sensowniejsze od kremów wydaje mi się stosowanie serum. Chociaż sensowniejsze, to też nie jest dobre słowo, bo jedyne serum jakie dawało wyraźne oznaki polepszenia kondycji mojej cery to Estee Lauder, ale było to w czasach kiedy dało się kupić mnóstwo ich próbek na Allegro. I w ten sposób za 80 zł miało się odpowiednik całego słoiczka. Tęsknię za tamtymi czasami, bo nie spotkałam się z żadnym porównywalnej jakości serum. Trochę nadrabiam to żelem hialuronowym z Biochemii Urody. W ogóle BU ma świetne kosmetyki i pisałam o tym już tutaj <klik>. Dwa akapity niżej napiszę o tym, dlaczego przesadziłam w tej recenzji z zachwytami.

Maski – moim zdaniem to bardziej efekt placebo niż faktyczna poprawa stanu skóry. Z najlepszych jakich w życiu używałam mogę polecić wszystkie St.Ives  (już niedostępne w Rossmannie), widoczną na zdjęciu maskę Dermiki i maski z Biochemii Urody. Maski są fajne, kiedy mamy jakieś ważne wyjście i potrzebujemy poczuć się lepiej. Chwilowo nawilżają i dodają blasku skórze, albo tak mi się wydaje. Z tą maską Dermiki robię czasami taki numer, że przez kilka dni używam jej zamiast kremu na noc i wtedy faktycznie widać, że skóra jest odżywiona (albo bardzo chcę żeby to było widać).

Peelingi – kiedyś byłam ich wielką fanką, ale jakoś się wyleczyłam. Prawdopodobnie z tego powodu, że mój ulubiony peeling morelowy z St.Ives również nie jest już dostępny w Rossmannie. Słyszałam, że istnieje jego jakiś odpowiednik, ale jeszcze nie sprawdzałam jak to wygląda w praktyce. Najbardziej u mnie sprawdza się stosowanie peelingu a potem maski na 24 godziny przez jakimś ważnym dniem. Mam wrażenie, że skóra zdąży się wtedy złuszczyć i nawilżyć (albo to sobie wmawiam).

Czy jest w takim razie coś czego sobie nie wmawiam?

Kosmetyki z BU są rewelacyjne (o wiele lepsze niż dostępne w drogeriach) i pewnie będą mnie ratować jeszcze nie jeden raz w sytuacji, kiedy nie mam czasu na pielęgnacje. Zawsze jednak kiedy wyjdę od kosmetyczki obiecuję sobie, że już nigdy nie wydam pieniędzy na nic innego niż płyn do mycia twarzy i krem. Potem kończy się jak u większości kobiet, czyli kolejnymi nowościami w łazience. Jedno jest jednak pewne – nie ma moim zdaniem sensu inwestować w drogie produkty do pielęgnacji cery, skoro to samo można zainwestować w kosmetyczkę, a efekt jest sto razy lepszy.

Ja mam swoje trzy ulubione zabiegi:

-mikrodermabrazja – świetna dla zanieczyszczonej cery

-peeling migdałowy – absolutny hit hitów – nie do zastąpienia peelingami domowymi – skóra ma po nim niesamowity blask i pozbywamy się krosteczek

– mezoterapia bezigłowa – na różne problemy, ja robię nawilżającą, kiedy wiem że wyglądam jak ziemniak.

Częstotliwość tak naprawdę zależy od Waszej skóry. Spokojnie można to robić raz na pół roku, a nie w seriach po pięć zabiegów, jak zazwyczaj polecają kosmetyczki. Naprawdę po jednym razie widać efekty.

Koszt każdego z tych zabiegów to ok 100-150 zł w Warszawie. . Nie dajcie sobie wmówić, że można za nie zapłacić więcej, bo to bzdura. Jest jednak bardzo dużo salonów czy też day spa, które życzą sobie za pojedynczy zabieg nawet po 300 zł. W salonie kosmetycznym przy Hotelu Mariott była niedawno promocja na mikrodermabrazję – 99 zł <klik>. To jest środek miasta, więc skoro tam można za 99 zł, to wszędzie można. Byłam tam tydzień temu na peelingu migdałowym i jestem bardzo zadowolona.Polecam Wam po prostu szukać aktualnych promocji. Niekoniecznie z grupona, bo dwa razy się w coś takiego wpakowałam i nigdy nie byłam zadowolona – kiepska masówka.

Świetną mikrodermabrazję i mezoterapię wykonuje Wiktoria Kosobudzka w Studiu Odnowy Kleopatra<klik>.  Bardzo żałuję, że ostatnio mam tam nie po drodze.

Na koniec nieśmiertelny Salon Hest <klik> , gdzie serdecznie polecam kosmetyczkę -Panią Izę, doskonale wie co akurat najlepiej zadziała na moją skórę (ponadto robi najlepszą hennę w Warszawie).

Podsumowując – policzcie ile wydajecie rocznie na kremy, maski, peelingi i inne zabawki i zastanówcie się czy nie lepiej kupić coś tańszego (Ziaja, Ziaja) i odłożyć na zabieg. Moim zdaniem jest to o wiele sensowniejsze rozwiązanie.

ps. Żadne salon mi za ten post nie zapłacił, co gorsze żaden nie wie, że to napisałam ;)