Są takie momenty w życiu, w którym przestajemy wierzyć we wszystko co widzimy i co kiedykolwiek nam powiedziano. Stajemy się podejrzliwi. Ufamy tylko sprawdzonym rzeczom, informacjom i faktom.
Prawda dotycząca świętego Mikołaja jest najczęściej pierwszym tego typu doświadczeniem.Pamiętam, że jeździłam sobie przed domem na rowerku, kiedy nagle mój kuzyn uświadomił ogłosił:
-Ale wiesz, że Mikołaja nie ma.
(zatkało mnie)
-No, nie ma, rodzice nam podkładają prezenty – wtórował mu mój młodszy(!) brat.
-Wiem – odpowiedziałam, jednocześnie ucząc się kłamać i ukrywać emocje na żywo.
Nie wiedziałam. Bo skąd miałam wiedzieć? To przecież było absurdalne. Doskonale pamiętałam jak w poprzednim roku Mikołaj nie mógł wejść do domu, więc zostawił prezenty na wielkich sankach (które potem należały do nas) przed domem. Jakim cudem miało go nie być? Przecież on to zrobił i teraz niby nie istnieje?
Drugi drastyczny moment baku wiary w to co widzę przeżyłam w gimnazjum. Byliśmy z klasą na „Starej Baśni” Hoffmana. Pamiętam, że strasznie mi się nie podobało oraz, że jedna z bohaterek (chyba ta, którą grała Katarzyna Bujakiewicz) miała…badum tsss…pomalowane paznokcie. POMALOWANE PAZNOKCIE W STAREJ BAŚNI. Jak ona mogła mieć pomalowane paznokcie w filmie, którego akcja toczyła się w IX wieku? No jak? Od tamtej pory maniakalnie szukałam błędów w każdym jednym filmie i spektaklu, który widziałam.
Ta miłość do realizmu zablokowała moje możliwości twórcze jakoś w liceum. Bardzo kochałam dosłowność i upadłego walczyłam o to, żeby w naszych szkolnych przedstawieniach żadna kobieta nie próbowała grać mężczyzny. Bo jak to? Przecież wszystko musi być tak jak zostało napisane.
Pamiętam jak kiedyś w trakcie koła teatralnego ćwiczyliśmy komedię dell’arte. Był problem ponieważ akcja rozgrywała się w dwóch pomieszczeniach, a my nie posiadaliśmy w klasie ścianki działowej. To do czego mieliśmy pukać, kiedy w scenariuszu było napisane: „puka do drzwi”?
A potem poszliśmy zobaczyć to w teatrze i okazało się, że aktor puka w …powietrze. Bo ścianka działowa była powietrzem. To znaczy nie było jej. Aktorzy po prostu się odwracali i byli już w innym pokoju. Wow.
Przypomniało mi się to wszystko wczoraj kiedy oglądałam „Grand Budapest Hotel”. Moje porównania są pewne mocno nie na miejscu i w sumie nie oglądam zbyt często bajek dla dzieci, ale ostatnio widziałam „Krainę lodu” (swoją drogą wspaniała i pięknie przedstawiona opowieść) – brak dosłowności wydaje mi się w obydwu tych filmach kluczową i piękną sprawą.
Konwencja odrealnienia i bajki sprawdza się w wypełnionym aktorskimi gwiazdami „Grand Budapest Hotel” idealnie. Historia filmu to w wielkim skrócie – przygody hotelowego portiera w okresie międzywojennym. Samej fabuły nie będę streszczać, bo nie aspiruję do roli nudnego recenzenta, więc przejdźmy dalej. Film jest niezwykle wielowarstwowy, ja jednak chcę zwrócić uwagę na to samo, o czym pisałam w notce dotyczącej „Wielkiego piękna”, czyli na formę. Całość pokazana jest poprzez obraz z wyraźnie podkręconym kolorem i kadrem, co od razu wskazuje nam na to, że o klasycznym przebiegu zdarzeń możemy zapomnieć. Umowność jaka panuje w tym filmie niejeden raz doprowadziła mnie do bardzo przyjemnego zdziwienia.
Nie jest to na pewno obraz genialny, przełomowy, ani coś tam, aczkolwiek idealnie nadaję się do zobaczenia w leniwe, niedzielne popołudnie i totalnie nie żałuję, że byłam w kinie.
Po prostu zgrabnie przypomina, że jeśli ktoś ucieka, to wcale nie musi uciekać w tempie rzeczywistym – może to robić dwieście razy szybciej. Jeśli jest zima, to niekoniecznie trzeba ubrać bohaterów bohaterów w kożuch. Wchodzić do budynku można inaczej niż przez drzwi. W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie żeby skakać nad przepaścią między wagonikami górskimi i będąc jednym więźniem wygrać z pięcioma strażnikami (noo, oaky – był remis). A wszystko to pomiędzy jedzeniem przepysznych, lukrowanych ciasteczek i perfumowaniem się elegancką wodą kolońską.
Bo czemu nie?
Każdy z nas jest Mikołajem dla kogoś innego, może nadal nie odkryto odżywki do paznokci, której używano w IX w. i w zasadzie warto czasem dać sobie w teatrze spokój z dosłownością, bo potem aktorzy przez dwadzieścia minut tarzają się po scenie i nikt nie wie po co.
Pingback: Trzy spektakle z których nie wyszłam, bo były zbyt dobre!()