Chociaż zawsze wyglądałam w miarę szczupło, to na przestrzeni ostatnich 8 lat moja waga potrafiła zmieniać się o około 10 kg. To dużo, ponieważ oznacza to wahania o kilka rozmiarów, a więc w grę wchodzi wymiana całej garderoby. I tak też było: pamiętam, jak kupowałam XS oraz L. Na dłuższą metę to naprawdę mało ekonomiczna opcja, bo wymaga częstych zakupów. Chociaż oczywiście kupowania (zwłaszcza pięknych rzeczy) jest wspaniałe. Jednak był taki moment, że miałam w szafie zdublowane garderoby – jedną w rozmiarze S, a drugą w L.
Wiem, że waga nie jest dobrym wyznacznikiem i tak naprawdę powinnam się mierzyć, ale mam ten problem, że nie potrafię zmierzyć się dwa razy dokładnie w tym samym miejscu. Za to cyferki na wadze mniej więcej zgadzają się z tym, jak leżą na mnie ubrania, więc dla uproszenia uznaję je za miarodajne.
Najmniej ważyłam zaraz po maturze: 54–55 kg. Stres zawsze przyczynia się u mnie do przyśpieszenia przemiany materii. Pamiętam, że pochłaniałam w tamtym czasie dzikie ilości jedzenia i non stop chudłam, chociaż nie potrafiłam przebiec wtedy bez zatrzymania więcej niż 20 minut (ale przynajmniej biegałam 4–5 razy w tygodniu). Na studiach wagę niewymagającą większych zmian w garderobie utrzymywałam dzięki odbywającym się dwa razy w roku festiwalom w bibliotekach, czyli po prostu dzięki stresowi, którzy towarzyszył sesji. Oczywiście zimą trochę tyłam, a latem chudłam – normalne.
Niestety, człowiek się starzeje i kończy studia Nie chcę tutaj wchodzić w żadne kontrowersje. Ja się po prostu najlepiej czuję w rozmiarze S/M. Mniej więcej 1,5 roku, może 2 lata po obronieniu magisterki osiągnęłam stanowczo za dużą jak na mnie wagę – czyli po prostu przestałam się mieścić w swoje ubrania.
Był grudzień 2013 r. Potrzebowałam przezimować do marca 2014 r. – i wtedy zabrałam się za siebie.
Podobno każda kobieta chce schudnąć „jeszcze 5 kilogramów”, a te ostatnie gubi się zawsze najtrudniej. Dokładnie tak samo było u mnie. Tylko że był jeszcze dodatkowy problem: nie chciałam przejść na żadną dietę. Nie interesowało mnie jedzenie według planu ułożonego przez dietetyczkę, ważenie sałaty i przechodzenie efektu jojo po zakończeniu odchudzania. Chciałam wprowadzić w swoje życie kilka zmian, które pomogą mi utrzymać te zgubione 5 kg na dłużej. Na zawsze.
Dzisiaj, po roku, mogę powiedzieć, że się udało. Postanowiłam więc się z Wami podzielić tym, jak to zrobiłam. Okay, trochę też piszę ten post dla siebie: gdybym kiedyś potrzebowała jeszcze raz gubić te 5 kg, to będę miała ściągę.
Czego nie musiałam zmieniać?
- Mam farta, bo z domu wyniosłam dość dobre nawyki żywieniowe. Od zawsze jadło się u mnie dużo warzyw i owoców, wielkie porcje zupy i sałatki oraz surówki. Miałam więc dobrą bazę.
- Tak samo w domu króluje głównie picie wody (buzi dla Kropli Beskidu), ewentualnie kawy lub herbaty (ja uwielbiam wszystkie ziołowe).
- Zawsze jakoś tam się trochę ruszałam, więc wdrożenie w życie regularnych treningów nie było dla mnie dużym problemem.
Co zmieniłam?
- Przede wszystkim przeszłam z trybu „trochę się ruszałam” do regularnych ćwiczeń 3 razy w tygodniu. Przez pierwsze pół roku to było tylko bieganie (minimum 30 minut), potem włączyłam też hula-hop. Ostatnio wróciłam na jogę, jeżdżę również na rolkach.
(Okay, muszę się przyznać, że miałam kilka tygodni przerwy w trakcie tego roku. Na szczęście chyba dzięki regularności cały czas mam podkręconą przemianę materii, więc takie okresy bez ćwiczeń nie robią wielkiej różnicy).
- Odstawiłam część węglowodanów – typu bułeczki na śniadanie, makaron na obiad, pizza na kolację. Nie zrozumcie mnie źle. Nadal potrafię pójść na pizzę, popić ją coca-colą, a następnie zamówić nachosy na deser. Tylko że robię to raz w tygodniu, zamiast codziennie zaczynać dzień od kanapek. Więcej na temat odstawienia pszenicy możecie przeczytać w tym poście.
- Kupiłam sobie termos na jedzenie. Chyba głównie dzięki temu nie przytyłam zimą. W termosie miałam często leczo, zupę, jakąś potrawkę warzywną itp. W ten sposób często udawało mi się nie jeść śmieciowego jedzenia w ciągu dnia, bo zawsze miałam w torbie swój posiłek.
- Zaczęłam ważyć się regularnie. Większość diet odradza ważenie się często, co dla mnie jest bzdurą, bo człowiek budzi się z ręką w nocniku. Obecnie ważę się co 2–3 dni. Jeśli widzę, że waga zaczyna rosnąć, to po prostu dla mnie sygnał, że jem trochę za dużo. Dzięki temu w ciągu tygodnia jestem w stanie wrócić do pierwotnej wagi.
- Polubiłam też picie koktajli. Za miks szpinaku, jabłka i kiwi oddam nawet pizzę. No dobrze, jeden kawałek pizzy.
Co się u mnie nie sprawdziło?
- Siłownia. Próbowałam treningów z trenerem i jakoś nie widziałam fektów, nudziło mnie to i w ogóle nie było dla mnie. Albo trafiłam na złego trenera. Z bliżej nieznanych mi powodów bieganie na bieżni również nie doprowadziło mnie do zgubienia kilogramów (chociaż kiedyś interwały na siłowni działały cuda – widocznie ciało domagało się czegoś innego).
- Wszystkie ćwiczenia przed komputerem: Chodakowska, Mel B. itp. Na początku mi się podobało, ale w sumie to i tak zawsze wolałam wyjść na świeże powietrze.
To tyle ode mnie. Jeżeli chcecie, podzielcie się w komentarzach swoimi historiami. Nie jestem wielką specjalistą w temacie, ale w grupie zawsze raźniej. Dużo osób pisało mi, że walczy o te ostatnie 5 kg, więc trzymam kciuki! Dacie radę!
PS Zdjęcie główne to ja w listopadzie 2013 r. i ja w kwietniu 2014 r. Trochę jest to krzywe zwierciadło, ponieważ na zdjęciu z lewej strony wyglądam na kilka kilogramów więcej, niż miałam, a na zdjęciu z prawej wyglądam na kilka mniej, niż mam teraz. Piszę o tym dlatego, żebyście oglądając metamorfozy „przed i po” w internecie, pamiętali, że bardzo dużo zależy od pozy i światła. Na przykład teraz wiem, że zniwelowanie drugiego podbródka to kwestia odpowiedniego ustawienia brody lub przyssania języka do podniebienia. Zauważcie też, że na drugim zdjęciu sprytnie stoję trochę bokiem, chowając kawałek ramienia. Takie małe sztuczki ;)