Rzeczy trzeba robić lepiej, a nie więcej

Maj 20, 2016

Był piątek trzynastego, godzina 18:45. Powinnam skończyć pracę prawię godzinę temu. Miałam się pakować na Mazury i dotrzeć do swojego domku w środku lasu jeszcze przed kolacją. Późną, bo późną, ale jednak (#teamjedzeniewnocy).

Niestety utknęłam w pracy. Ola, która edytowała dla mnie dwie ostatnie grafiki do notki Klasyczna sukienka na latood kilkudziesięciu minut walczyła z komputerem, który zaciął się dosłownie na chwilę przed publikacją wpisu. Za nic w świecie nie chciał się włączyć. Nie pomagały prośby ani obietnice dożywotniego karmienia pizzą. Ciągle pozostawał w stanie zawieszenia.

Moja notka była prawie gotowa. Brakowało kwadratowego zdjęcia oraz jednego packshotu. Mogłam dodać je w surowej wersji, zamknąć biuro i jechać na weekend. Ale ja uparłam się, że zdjęcia nie będą takie zwyczajne. Koniecznie chciałam dodać do nich – jak ja to nazywam – „mazajki”, czyli te zielone grube kreski, które widzicie w finalnej wersji notki. Taką miałam koncepcję wpisu od samego początku i żadnej innej sobie nie wyobrażałam.

Zachciało mi się minimalizmu. Przy tym prawdopodobnie najbardziej „surowym” wpisie, jaki wyprodukowałam w historii bloga, pracowało siedem osób. Ja, fotograf, wizażystka (która musiała zrobić nawet make-up liścia, bo za bardzo się świecił), fotograf od packshotów, modelka, która pomagała mi pozować (pozowanie na gładkim tle to najtrudniejsza rzecz na świecie!), grafik i korektor. Od momentu, w którym otworzyłam PowerPointa w celu przygotowania moodboardu do tej sesji, do momentu, w którym wcisnęłam „Opublikuj”, minęło około 4 dni pracy po 8 godzin. Przygotowanie koncepcji sesji, sama sesja, wybór zdjęć, złożenie ich w odpowiedniej kolejności, wymyślenie i dodanie grafik oraz napisanie tekstu zajęło nam prawie cały roboczy tydzień. Wiadomo, że z przerwami, bo w międzyczasie było jeszcze kilka innych rzeczy do zrobienia w sklepie, jednak mniej więcej tyle to trwało.

I nie, nie piszę tego po to, żeby udowadniać komuś, że to jest ciężka praca, bo choć we wspomniany piątek chciałam się walnąć komputerem w głowę i byłam ogromnie zła, że nie uda mi się opublikować notki przed weekendem, to mimo wszystko daleka jestem od nazywania tego ciężką pracą. Co najwyżej wymagającą ogromnego skupienia, dbałości o detale i cierpliwości. Zwłaszcza kiedy testuje się czwartą z rzędu kolejność ułożenia zdjęć i nadal coś nie pasuje, bo ma się nadwzroczność i obsesyjną potrzebę dążenia do symetrii.

Chodzi mi o coś zupełnie innego. Otóż mogłam spokojnie przygotować tę notkę w jeden dzień. A w pozostałe napisać trzy inne publikacje. Dlaczego tego nie zrobiłam? Ponieważ wtedy z żadnej z tych rzeczy nie byłabym zadowolona. A już na pewno za pół roku nie mogłabym spojrzeć na notkę z sukienkami i powiedzieć sobie: „Dałam z siebie wszystko, wygląda idealnie”. Oczywiście, pewnie za jakiś czas zerknę na ten wpis i stwierdzę, że połowę rzeczy chciałabym w nim pozmieniać (a jeśli tak nie będzie, to znaczy, że moja wiedza stanęła w miejscu i pora zmienić branżę), ale teraz wszystko jest perfekcyjnie.

Interesowało mnie napisanie jak najlepszej notki, więc dłubałam w niej tyle czasu, ile było trzeba. Wybierałam czcionkę, zmniejszałam zdjęcia, zmieniałam kadry itp. W trakcie którejś kolejnej godziny pracy dotarło do mnie, że to jest właśnie to, o co mi chodzi. Że z tego samego powodu zabieram od konstruktorki sukienkę, której ramiączko było zszywane już na trzy różne sposoby, i decyduję się wstrzymać jej produkcję, bo nadal nie jestem pewna, czy o ten kąt nachylenia mi chodziło (#truestory). I prawdopodobnie z tego samego powodu jedna ze szwalni odmówiła zszycia moich koszul, ponieważ „uznała, że są za trudne”.

To wszystko łączy jeden cel.