Mamy właśnie drugi miesiąc lutego. Szczerze podziwiam wszystkich ludzi, którzy są na diecie.
Mi nie udało się na żadnej wytrzymać ani dnia, bo nigdy nie próbowałam. Moja Sąsiadka się z nas obydwu śmieje, że potrafimy w życiu zrobić wszystko…poza osiągnięciem umiaru w jedzeniu.
No, ale jak osiągać umiar w jedzeniu, w kraju w którym przez pół roku jest zima? Błagam…-10 na zewnątrz, śnieg, trzeba wyjść na cały dzień z domu…chętnie bym sobie zjadła leciutkie śniadanie (np.twarożek), ale mój organizm ma jakoś tak, że kiedy jest zimno, to muszę jeść dużo, więcej i więcej. Inaczej zwyczajnie jest mi słabo i zasypiam o 16.00. I nie zamierzam z tym walczyć, bo jedzenie jest za przyjemne, a zima jest za dobrą wymówką ;)
W związku z tym, że wiosny (to słowo wypadnie niedługo ze słownika języka polskiego) w tym roku nie będzie, trzeba było wymyślić coś, co pomoże przetrwać mi do następnej jesieni. Ponieważ na fejsie na zmianę migają mi przepisy na wiosenną redukcję wagi i kolejne recenzje knajp z burgerami (mam nadzieję, że niedługo uda mi się też Wam coś fajnego polecić), to postawiłam oczywiście na to drugie. I od kilku dni przy życiu trzyma mnie
Wielka, domowa, ciepła kanapka
(zwolennicy zdrowej żywności niech lepiej nie czytają)
Zasady są proste. Wybieracie największy kawałek bagietki jaki macie w domu. Kroicie go na pół. Wkładacie ser. Podgrzewacie w mikrofalówce albo piekarniku. Wyjmujecie. Wkładacie warzywa. Dużo warzyw. Jak najwięcej warzyw. Właściwa ilość warzyw jest wtedy kiedy zaczynają wypadać (ja wybrałam kiełki, roszponkę, pomidora i paprykę). Dodatkowo smarujecie keczupem i majonezem. Posypujecie pieprzem i solą. (Ty)jecie.
Smacznego!