Bardzo, bardzo, naprawdę bardzo bym chciała.
Chciałabym móc napisać, że Osiecka zachwyca na nowo, że po raz kolejny potwierdza się geniusz jej twórczości, a ja znów zakochałam się w jakiejś aktorce.
Przez cały spektakl na siłę szukałam dobrych fragmentów, bo naprawdę cierpię kiedy muszę napisać coś złego w tym samym tekście, w którym używam nazwiska Osiecka.
A więc dobra była Lidia Sadowa. To była po prostu dobra Osiecka (niekiedy nawet zabawnie naśladująca jej intonację i artykulację). Bez rewelacji – zwyczajnie dobra. To jest aktorka, która poniżej pewnego poziomu nie zejdzie. Chociaż mam wrażenie, że spokojnie mogłabym wejść wyżej. Ale uwierzyłam w jej Osiecką.
Niestety na tym koniec.
Szarpaniny i dudnienia na scenie reżyserce nie wybaczę. Kojarzę Lenę Frankiewicz sprzed kilku lat z Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Była chyba nawet wśród 10 najlepszych uczestników w swoim roku. Mogłoby się więc wydawać, że doskonale rozumie ile emocji potrafi nieść piosenka poprzez słowo. I że za to właśnie kochamy piosenki z tekstem, że niepotrzebne są w nich wygibasy, wywijasy i ozdobniki.
Listy Osieckiej i Przybory to perfekcyjny materiał literacki. Naprawdę trudno o coś równie cudownego do czytania. Ich piosenki są tak rewelacyjne, że zawsze cierpię na zbyt mały zasób pozytywnych przymiotników żeby je opisać. Wreszcie – to jak oni się tym między sobą literacko bawili. Ach! Jeżeli jeszcze nie czytaliście to koniecznie musicie nadrobić.
Wracając do tematu. U Osieckiej i Przybory wszystko jest w słowach. To słowa zawsze były ich największą mocą. Słowa, słowa, słowa. To jak je zinterpretować zależy zawsze od wykonawcy. Ja na przykład od lat sobie wyobrażam, ze gdybym śpiewała „Na całych jeziorach Ty” to nie zrobiłabym z tej piosenki takiego natchnionego utworu jakim jest, tylko zaśpiewałaby go z pretensją. Bo przecież ona jest wkurzona, że on jest na całych jeziorach. I w każdym innym miejscu. Zawsze twierdziłam, że to ją denerwuje.
Ale dla kogoś innego to może być najpiękniejszy utwór o miłości, którą widzi wszędzie. Okay, akceptuję. Ważne żeby była intencja.
Niestety w „Listach na wyczerpanym papierze” w Teatrze Polskim w Warszawie intencji nie ma żadnej. Bardzo się boję aż tak ostrej krytyki, ale trudno, napiszę to – aktorzy śpiewają jak w szkolnym przedstawieniu. Dali tekst, a więc: tra ta ta ta ta i lecimy dalej. A co nie dośpiewamy to doskaczemy. Albo nas zespól zagłuszy.
Po co to wszystko? Cały spektakl jest pełen dziwnych chwytów typu – dwie osoby grają Osiecką i dwie Przyborę. Żeby jeszcze grały dobrze, ale niestety poza Sadową i uroczym jak zwykle Królikowskim (chociaż grania to w tym niewiele…) było marnie. Poza tym cuda na kiju. Królikowski staje na głowie (dosłownie). Wskakuje pod sufit. Robi z własnego ciała podnóżek dla jednej z Osieckich. Właściwie po co aktorki zdejmują ubrania i zakładają nowe? Czemu nagle jedna z Osieckich daje swoje popisy wokalne w jakiejś wokalizie? Czemu tam się dzieje tyle niepotrzebnych rzeczy???
Cierpię.
Już naprawdę dużo mnie kosztowało napisanie tego co napisałam do tej pory, bo pokładałam w tym spektaklu ogromne nadzieje.
Mając w głowie absolutnie genialny spektakl muzyczny grany dokładnie na tej samej scenie, w tym samym teatrze: „Wszędzie jest Wyspa Tu” spodziewałam się czegoś równie świetnego.
Jeżeli ma się intencję, emocję, pomysł, talent, wiedzę i skromność to wystarczy stanąć na baczność i mając do dyspozycji teksty Osieckiej oraz Przybory można zrobić aktorski majstersztyk. Tylko trzeba wyjść od tekstu.
Tekst, tekst, tekst.
Błagam, tekst.
Emocje są w tekście. Nie w ozdobnikach.
A najbardziej jest mi przykro z tego powodu, że gdybym poznawała twórczość Osieckiej i Przybory na tym spektaklu, to by mi się nie spodobała.
zdjęcie: Krzysztof Bieliński