Pod Mocnym Aniołem – książka, film czy spektakl?

Styczeń 19, 2014

Niesamowita możliwość porównania tych trzech fantastycznych form kultury.

Od razu zapowiadam – nie będę tu głosić tezy, że bez znajomości książki nie ma sensu oglądać filmu. Moim zdaniem powinno się zrobić na odwrót. Najpierw obejrzeć film, a dopiero potem przeczytać książkę.

Ale od początku.

A na początku była książka. I faktu, że jest to książka wybitna nie ma sensu powtarzać. Warto natomiast jeszcze raz zwrócić uwagę na lekkość językową, która posługuje się Pilch. To jest czysty geniusz, dzięki któremu przez Pod Mocnym Aniołem po prostu się płynie – kartka za kartką. Historia, chociaż bez intrygującej fabuły i wciągających tajemniczych wątków, dzieje się sama. Dosłownie wylewa się z tej książki (skojarzenia z płynami nieprzypadkowe). Absolutnie obowiązkowa pozycja w Polskiej literaturze.

W związku z tym językowym majstersztykiem na spektakl (Pod Mocnym Aniołem grane jest aktualnie w Teatrze Polonia) wybrałam się z dużym przerażeniem. Dobry tekst to jedno. Ale jak pokazać dobry tekst bez zwartej akcji na scenie? Wybór Zbigniewa Zamachowskiego na głównego bohatera to decyzja oczywista. Nikt inny tak bardzo nie pasuje do postaci pisarza, Jurusia, mówiącego kwiecistą mową deliryka. Moje przerażenie na początku spektaklu zaczęło drastycznie szybko rosnąć ponieważ (niestety) Zamachowski dość długo wchodził w rolę. Może miał gorszy dzień, jednak nie sposób było nie zauważyć, że pierwsze kilkanaście (kilkadziesiąt?) minut spektaklu to była czyta deklamacja świetnego tekstu. Nie pomagała mu w tym wcale Zofia Zborowska, która wchodziła w rolę jeszcze dłużej. Na szczęście w pewnym momencie nastąpił jakiś niespodziewany zwrot akcji i obydwoje zaczęli być wiarygodni, a Zamachowski raz doprowadził mnie do dreszczy (dreszcze w teatrze uznaję na najwyższą formę uznania dla artysty, bo odczuwam je naprawdę rzadko). Trzeba wspomnieć, że mieli niezwykle trudne zadanie, bowiem Magda Umer, odpowiedzialna na adaptację i reżyserię, żeby jakoś uporać się z przeniesieniem tekstu książki na teatralne deski zdecydowała się na formę…słuchowiska radiowego,  tym samym zmuszając aktorów do mocnej pracy z samym tekstem. Ogólnie wyszło poprawnie. Nie krzyczę: „wow”, ale też nie żałuję, że spędziłam wieczór w teatrze. Jeżeli lubicie Pilcha i Zamachowskiego to można zobaczyć.

Na film szłam już spokojna. Jestem absolutną fanką psychofanką Smarzowskiego. Ufam mu jak żadnemu innemu reżyserowi. Gdybym była Pilchem prawdopodobnie przez tydzień skakałabym z radości gdybym się dowiedziała, że to właśnie on chce nakręcić film na podstawie mojej książki. Usiadłam więc spokojna w fotelu kinowym i tak sobie siedziałam. Siedziałam i czekałam. Przed moimi oczami pojawiały się kolejne rewelacyjnie dopracowane sceny, najlepsi w Polsce aktorzy, słuchałam dialogów jakich nie ma żaden inny film. I siedziałam. Pogodziłam się z faktem, że Robert Więckiewicz, nawet pomimo swojego ogromnego talentu, nie zostanie nigdy moim ulubionym aktorem, bo po prostu nie jest w typie aktorów, których lubię. Tęskniłam trochę za brakiem większej roli Bartłomieja Topy. Uśmiechałam się sama do siebie widząc cudownych jak zwykle Mariana Dziędziela i Arkadiusza Jakubika. Kolejny raz utwierdzałam się w przekonaniu, że Julia Kijowska rokuje na wybitną aktorkę. Totalnie zachwycałam się najlepszą rolą w tym filmie, którą zagrała Kinga Preis. Podobał mi się Dorociński i Braciak. Pozytywnie zaskoczyła mnie Iwona Bielska. Dobrze było zobaczyć na ekranie  przecudowną Katarzynę Gniewkowską.

I tak przesiedziałam cały film. Film niezwykle dobry, któremu czegoś zabrakło. Zależy mi na podkreśleniu, że to nie jest zły film. To nawet nie jest poprawny film. On jest bardzo dobry, ale mam wrażenie, że nie mogę użyć słowa „genialny”, bo brakuje mu przysłowiowej kropki nad i. Brakuje mu wyraźnej szramy jaką miał Dom zły albo Drogówka. Pilchowi się podobał i ma rację. Nie kaleczy książki, nie wymaga też by ktoś ją wcześniej czytał. Wszystkie komentarze w stylu: „Nie ma po co oglądać Smarzowskiego bez czytania książki” nie mają moim zdaniem racji bytu. To są takie komentarze, jakie zawsze są powtarzane przy ekranizacjach książek i myślę, że ludzie już po prostu mówią to bezmyślnie, żeby pochwalić się faktem, że oni nie tylko widzieli, ale też czytali. Czytanie książki przed filmem odziera film z tego co w nim najważniejsze, czyli z całej nielinearnej historii i elementów, które mogą zaskoczyć. Książkę można (trzeba!) sobie później przeczytać jako uzupełnienie. Przypuszczam, że wtedy najpierw film wgniata w fotel, a następnie książka doprowadza nas do literackich uniesień. Tymczasem ja dzięki spektaklowi i książce, znałam ten tekst niemal na pamięć i film zwyczajnie sobie przesiedziałam. Nie wgniótł mnie w fotel, nie był dla mnie straszliwie obrzydliwy, nie zmusił mnie do myślenia. Po prostu był bardzo dobrym filmem.

Smarzowski nadal jest moim zdaniem najlepszym polskim reżyserem filmowym, totalnym wirtuozem budowania scen i na jego kolejnym dziele również stawię się w dniu premiery. Tymczasem wracam normalnego życia bez efektu wow, ale za to z niesamowitą możliwością porównania funkcjonowania tekstu kultury w trzech różnych formach. Ciekawa jestem, która z nich Wam przypadła najbardziej do gustu. Szczególnie czekam na opinie osób, które już widziała film, a książka dopiero przed nimi.