Do tego tekstu podchodziłam już jakieś piętnaście razy. Nic z tego. Nie umiałam sensownie wyrazić tego, co chcę napisać. Zazwyczaj po prostu moje słowa zamieniały się w płacz.
W końcu uznałam, że pora mieć to za sobą. Napiszę, zapomnę i już nigdy więcej nie będę się zastanawiać, jak Wam o tym opowiedzieć. Bo wiedziałam, że chcę to napisać, tylko sam moment pisania nie jest dla mnie zbyt przyjemny, ale cóż. Dam radę.
Zaczynamy.
Na pewno zauważyliście, że blogerzy nie mają problemów. Zawsze są wyspani, piękni, pełni energii, pomysłów i pieniędzy. Zawsze robią to, co chcą, tak jak chcą, kiedy chcą. I zawsze im wychodzi. Są słownikową definicją sukcesu. Tak, ja też jestem. Zostawiłam etat, założyłam firmę, schudłam o rozmiar, mam piękne włosy, byłam w tym roku trzy razy we Włoszech. Tyle wiecie z bloga.
A czego nie wiecie? Jakieś ¾ tego, co się u mnie dzieje. Chętnie dzielę się opowieściami o swojej pracy, motywacji, makijażu, składnikach zupy, wycieczkach i przebiegniętych kilometrach. Ale to są takie rzeczy, jakie bym opowiedziała każdej nowo poznanej osobie, z którą przyjemnie się rozmawia. Bo z Wami na blogu naprawdę przyjemnie się rozmawia. Zapytacie więc – czym się nie dzielę? Tym, o czym wiedzą 3-4 osoby, czyli moi przyjaciele. Dlaczego się tym nie dzielę? Ponieważ na samym początku bloga postawiłam sobie bardzo jasną granicę – życie prywatne pozostaje życiem prywatnym. I tak pokazuję w Internecie ogromny kawałek swojej codzienności. Część chcę więc zachować dla siebie i swoich najbliższych. Jestem naprawdę bardzo dumna z tego, że udaje mi się to wszystko rozgraniczyć wyraźnie grubą kreską i nie zrobić ze swojego życia Big Brothera.
Jednak dzisiaj zrobię drobny wyjątek. Nie dla Big Brothera, tylko dlatego, że chcę na pewną rzecz zwrócić szczególną uwagę.
***
Przełom 2014 i 2015 r. to był najgorszy okres w całym moim życiu. Wy widzieliście mój sklep, konferencje, wyjazdy do Rzymu, sukces. Ja widziałam: kompletne wyniszczenie psychiczne (spowodowane czymś, czego nie życzę największemu wrogowi – tutaj nadal chcę zachować prywatność i proszę o uszanowanie tej decyzji), wiecznie nawracające choroby, cztery miesiące antybiotyków, brak siły, żeby wstać z łóżka, brak siły, żeby przejść (a co dopiero przebiec!) 500 metrów, kompletne rozbicie i płacz po kilka godzin dziennie. Swojego lekarza widziałam częściej niż przyjaciół, buty do biegania zamieniłam na poduszkę do płakania, a swoją ciekawość świata ograniczyłam do ekranu komputera. Nie chciałam widzieć nikogo. Zresztą moja odporność po serii antybiotyków była tak niska, że każde wyjście do pracy kończyło się kolejną chorobą, więc wtedy faktycznie brak kontaktu z ludźmi był mi podwójnie na rękę.
***
Dlaczego o tym piszę dopiero teraz? A raczej – po co?
Po pierwsze, ponieważ obiecałam sobie, że nie napiszę o tym ani słowa, zanim nie będę w 100% pewna, że sobie z tym poradziłam. Dzisiaj jestem pewna i stąd ten tekst.
Po drugie, ja mam tak, że przy średniego rozmiaru problemach zaczynam strasznie marudzić. Zazwyczaj publicznie – a co tam, niech świat się dowie, że cierpię. Natomiast kiedy zaczynają się naprawdę gigantyczne problemy, to mnie nie ma. Znikam. Nie wychodzę z domu, nie spotykam się z nikim, nie pisnę o tym ani słówka w Internecie. Nie jestem w stanie o tych problemach mówić ani pisać, bo zdaję sobie sprawę, że to tylko bardziej by mnie nakręciło do zamartwiania się, a mam świadomość, że muszę tego uniknąć, żeby w ogóle jakoś dać sobie z tym radę.
Po trzecie, ponieważ – i to dobitnie uświadomił mi Włodek Markowicz podczas swojej prelekcji na Blog Forum Gdańsk – ludzie zabraniają innym osobom okazywać jakiekolwiek emocje poza radością, zadowoleniem czy optymizmem. Dlatego boimy się, i ja też długo bałam się napisać tę notkę.
Inni ludzie oczekują od nas, że będziemy wiecznie zadowoleni. My też oczekujemy tego od innych ludzi. Mówimy: „nie płacz”, zamiast: „wypłacz się, będzie ci lżej”. To okropne, bo przecież nie jesteśmy clownami w cyrku. Możemy być zmęczeni, przygnębieni, źli, smutni, zadumani, wkurzeni, zdołowani, wściekli i jacy tylko chcemy. Ja wiem, że teraz wypada być wiecznie, wręcz do przesady euforycznym człowiekiem, który zawsze (ZAWSZE) jest uśmiechnięty od ucha do ucha, ale litości.
Nikt nie jest robotem. Można mieć gorszy dzień, tydzień albo miesiąc. Naprawdę można. Nawet rok lub dłużej. Różne sytuacje w życiu się przytrafiają. A udawanie, że gorsze okresy w życiu nie istnieją, jest po prostu okropne, ponieważ to oszukiwanie innych, ale przede wszystkim samego siebie.
Błagam – dajmy ludziom oraz sobie przeżywać emocje naprawdę, a nie na pokaz, bo inaczej wszyscy oszalejemy.
***
Okresu od końca grudnia 2014 r. do końca marca 2015 r. prawie nie pamiętam. Zlał mi się w całość. Nie wiem, co się wtedy działo, i nie chcę o tym nigdy więcej myśleć, bo na samo wspomnienie zaczyna robić mi się słabo i ściska mnie w gardle. Poradziłam sobie dzięki olbrzymiej pomocy bardzo bliskiej mi osoby, dzięki opiece bardzo dobrych lekarzy i dzięki temu, że miałam bloga, sklep oraz pracę, a przede wszystkim – ukryte gdzieś głęboko w sobie ogromne pokłady samozaparcia. Jakoś tam musiałam ogarniać rzeczywistość i to „jakoś” krok po kroku wyprowadziło mnie na prostą.
Miałam naprawdę olbrzymie szczęście.
***
Wiem niestety, że nie wszyscy mają tyle farta co ja, dlatego proszę – nie wymagajcie od siebie i innych wiecznego entuzjazmu, bo się pogrzebiecie żywcem.
Przeżywajmy swoje prawdziwe emocje.
Pingback: Listopad w kwadratach, czyli podsumowanie listopada. - simplife.pl()
Pingback: Jest Ci smutno, czy może to depresja? - simplife.pl()