Czyli o tym jak sprzedawać dużo, więcej, najwięcej.
Ostatnią rzeczą, która kupiłam w Zarze były dwie pary czarnych spodni. Klasyczne cygaretki i trochę takie motocyklowe legginsy. Po 2-3 praniach z obydwu par zaczęły odpruwać się nitki, a spodnie niestety wyglądały na noszone przez 2-3 lata. Zara jedną reklamację uznała, drugiej nie. W sumie plus dla nich. W każdym innym sklepie odrzucono by mi obydwie, bo skoro nie ma widocznych dziur na pośladkach to produkt jest okay. Wtedy obiecałam sobie, że już nigdy w Inditexie nie kupię. To był pierwszy sklep (a raczej sieć sklepów), w którym postanowiłam przestać robić zakupy ze względu na wątpliwą jakość ubrań. Ale kupiłam jeszcze sweter w Stradivariusie. Niestety tak szybko się powyciągał, że nie pamiętam jak wyglądał.
Powoli zaczynam być słynna z negatywnego nastawienia do Zary i spółki tak samo jak z miłości do pizzy. Trochę mnie to bawi, bo to właśnie Zarze zawdzięczam zwrot w swoim podejściu do kupowania ubrań i wybieranie lepszej jakości zamiast kupowania dużej ilości niepotrzebnych ciuchów. Pamiętam, że w dzieciństwie kiedy wszystkie zakupy musiała zaakceptować moja Mama, nie mogłam zrozumieć dlaczego każda rzecz, która mi się podobała, musiała być przez ewentualnym zakupem dokładnie obejrzana z każdej strony. Wydawało mi się, że jeśli coś jest ładne, to trzeba kupować, a nie stać na środku sklepu i się zastanawiać czy to jest dobry materiał czy nie. Po wielu latach robię dokładnie to samo. Stoję na środku sklepu (okay w przymierzalni) i dokładnie się przyglądam, sprawdzam metkę, dotykam materiału, oglądam nitki.
Nie pałam jakąś wielką nienawiścią do Zary. Bardziej mnie śmieszą fanatyczne wyznawczynie tego sklepu, które czekają na pierwszy dzień po świętach bardziej niż na Wigilię i koczują pod sklepem przed otwarciem centrum handlowego. Nie żartuję. Kobiety w Zarze potrafią ostro walczyć o ubrania. A ja nie mam u nich dwuletniego abonamentu na zakupy, więc są mi już obojętni. Powoli Zara staje się dla mnie po prostu ogólnym określeniem niskiej jakości. Kilka razy na wyprzedażach udało mi się upolować tam całkiem fajne (niestety sezonowe) buty. Nie da się też ukryć, że lubiłam robić tam zakupy ze względu na klasyczne kroje i wzory (a raczej ich brak). Byłam na drugim roku studiów, kiedy mój kumpel niemieszkający na stałe w Polsce wpadł w odwiedziny do Warszawy i zupełnie nie mógł zrozumieć tego szału na Zarę. Wręcz nabijał się z kobiet, które są ubrane od stóp do głów w Zarę spędzały piątkowy wieczór na Mazowieckiej. Sama w to nie wierzę, ale broniłam wtedy tego sklepu:
– Ja tam chodzę, bo mogę kupić coś bez wzorków i zajmuje mi to 15 minut, a nie godzinę (chciałabym) latania po całych Złotych Tarasach.
Teraz w Zarze często bywa moja kumpela, która jest tak uroczo niska i chuda, że rozmiar XS jest na nią za duży w większości sklepów. W XS w Zarze wygląda jak w oversize, ale jeszcze jako tako może coś tam kupić. Poza tym kurtki pseudo skórzane na dziale dziecięcym w tym sklepie mają o wiele lepszy krój niż te na damskim (zasłaniają nerki :D) i kosztują średnio 150 zł. Sama się zastanawiałam, argumentując to sobie: „pastik wszędzie jest taki sam”, bo prawdziwej skóry nie planowałam kupować. Tak, dobrze czytacie. Większość z Was powinna się zmieścić w taką kurtkę w rozmiarze na 14-15 lat. Walczyłam ze sobą kilka dni, ale nie kupiłam. Chociaż przymierzyłam ;)
Książka
Książkę Człowiek, który stworzył Zarę autorstwa Cavadonga O’Shea kupiłam trochę z przekory. Wiem na czym polega fenomen Zary (nowe ubrania w sklepach co tydzień, sezonowość rozumiana jako ubrania na 1-2 miesiące, wyprzedzanie trendów, zmuszanie klientek do kupowania „już teraz” poprzez ciągle zmiany asortymentu itp.). Bardziej chciałam się dowiedzieć jak było przed wojną. Czyli mówiąc całkiem poważnie – czy kiedyś te ubrania były lepszej jakości. Bo skoro głównym założeniem Zary od samego początku jest produkowanie sezonowych ciuchów to raczej wątpliwe żeby inwestowali w jakość.
Autorka od samego początku wspomina niezbyt dobrą jakość ubrań z Zary. Na jednej z pierwszych stron książki pisze, że jakość jest „niezła” w stosunku do ceny, ale potem przytacza swoją rozmowę z Amanciem Ortegą, założycielem i szefem Zary, w której odpowiadała mu na pytanie co chciałaby w tym sklepie zmienić. Zwróciła mu wtedy uwagę na niskiej jakości dzianiny i niewygodne buty. Następnie wspominała, że kilka lat później przechodziła całą zimę w butach Zary, bo były takie wygodne (swoją drogą jeśli Zara trafia idealne w Wasz rozmiar, a tak jest w moim przypadku, to zgadzam się z tą opinią). O poprawie jakości tkanin ani słowa.
Jakość i cena
Rzeczą, która uderzyła mnie w tej książce jest ciągłe podkreślanie przez autorkę, że stosunek jakości do ceny jest w Zarze odpowiedni. No błagam…- pomyślałam w pierwszej chwili. A w drugiej przyszły mi do głowy dwie myśli. Po pierwsze Covadonga O’Shea przez lata kierowała hiszpańskim magazynu Telva. Czyli na pewno zarabiała mnóstwo pieniędzy i chodziła w ciuchach od projektantów. Dla niej sezonowa Zara, w której mogła przez 3 miesiące wyglądać modnie, a potem ją wyrzucić na pewno miała rozsądny stosunek jakości do ceny. Ona pewnie oszczędzała na Armaniego (albo i nie), a w Zarze kupowała świeże, codzienne bułeczki. Po drugie – nie mamy w Polsce średnich zarobków na takim poziomie jak ludzie w innych krajach Europy. Nie wiem czy jest jakoś drugi kraj w którym Zara uważana jest za ekskluzyny sklep. Z mojej wiedzy wynika, że raczej Zarze na świecie bliżej jest do naszego H&M albo polskich cen w Berhsce. Dla Hiszpanów to zwykła, tania(!) sieciówka. Gdyby te rzeczy były w Polsce 3-4 razy tańsze to pewnie nie byłabym taka uparta żeby tam nie kupować. Każdy ma czasem kaprysy modowe i potrzebuje czegoś na jeden sezon albo jeden raz. Nie neguję kupowania od czasu do czasu(!!!) takich rzeczy. Życie jest za krótkie żeby przed każdą impreza spędzać kilka dni w poszukiwaniu idealnych ubrań. Rozsądne szaleństwo też jest okay. W końcu po to mamy sieciówki żeby czasem nie przejmować się i kupić sobie kieckę za 100 zł w rewelacyjnym kolorze, ale z gorszego materiału. W idealnym świecie każde 100 zł powinnyśmy odkładać na wymarzoną sukienkę z jedwabiu. Ja tak teraz próbuję zrobić, ale jest to tak trudne, że nie polecam i nie obiecuję, że wytrwam. Generalnie wszystko jest dla ludzi, ale nie za takie pieniądze jakich chce od nas Zara.
Filozofia firmy
Wracając do filozofii firmy, podczas czytania książki kilka cytatów zwróciło moją uwagę:
„Zespół handlowy Inditeksu podróżuje do najdalszych zakątków świata w poszukiwaniu tkanin i kupuje je od najlepszych dostawców, w większości azjatyckich, by nie ustępować gigantom świata mody pod względem jakości i wprowadzania nowinek” – relacjonowała autorka, a ja zastanawiam się czy sama wierzyła w to, co napisała…
„Wypuszczamy nawet kolekcje kobiece, do których uszycia używa się bardzo drogich włoskich tkanin. Nie zarabiamy na takich ubraniach zbyt dużo, ale nie o to nam chodzi – mają po prostu podnieść prestiż marki” – przyznała kierowniczka jednego ze sklepów Zary.Udałam się po przeczytaniu tej książki do sklepu w Złotych Tarasach żeby to sprawdzić. Faktycznie w Zarze obok swetrów z akrylu można znaleźć 100% kaszmir. Nie, nie kupiłam.
„Nasz plan polegał na tym, że będziemy szyć ubrania, których jakość będzie stopniowo coraz wyższa, a ceny rozsądne, i to nam się udało” – to słowa Ortegi, z którymi totalnie nie mogę się zgodzić. Dużo osób zwraca uwagę na to, że jakoś ubrań z Zary stale spada, więc chyba ten plan się nie udał.
„Pomysły pojawiają się znikąd. Przyznam ci się do czegoś: tak naprawdę staram się nie oglądać kolekcji innych firm odzieżowych, ale znam je. Mogą sobie oskarżać nas o plagiat jeśli chcą, ale prawda jest taka, że propozycje różnych marek jakoś się na niebie nakładają. Może lepiej mówić o takim ciągłym procesie jako o inspiracji” – w ten sposób Ortega odpiera zarzuty plagiatu, które pojawiają się w kontekście Zary dość często. To tylko moje prywatne przypuszczenia, ale coś mi się wydaje, że gdzieś wyżej musi być jakaś umowa pomiędzy nim, a drogimi i znanymi projektantami.
„Inditex wpoił klientkom, że to, co zobaczą jednego dnia, może następnego dnia zniknąć, a to czego jeszcze dzisiaj nie ma, może pojawić się jutro” – te słowa autorki książki prawdę mówiąc mnie przeraziły. Ortega z jednej strony tłumaczy, że chce przybliżyć kobietom modę i sprawić żeby każda z nas mogła sobie kupi to co chce, a z drugiej próbuje nas zmusić do ciągłej zmiany garderoby i wiecznych zakupów. Nie odpowiada mi taka filozofia. Zastanawiam się ile lat musi jeszcze upłynąć zanim trendy przestaną w ogóle nas interesować. Czy jest możliwe żeby ludzie w końcu zaczęli ubierać się po swojemu, w ubrania dobrej jakości i takie z których będą zadowoleni latami? Oczywiście każda dekada rządzi się swoimi prawami i trudno żebyśmy nadal nosili to, co było modne w latach 90. Przyjmuję do wiadomości fakt, że w jednej dekadzie modne są szerokie nogawki, a w drugiej wąskie. To jest akurat naturalny proces, który na przestrzeni powiedzmy 10 lat mi nie przeszkadza, bo moda i tak zatacza koło. Ja mając 20 lat chodziłam w ultra klasycznych sukienkach, które moja Mama kupiła kiedy ona miała 20 lat. Niczym się one nie różniły od tego co chciałam sobie kupić w sklepie.
Boję się natomiast trendów, które trwają dwa miesiące. Wybaczcie mi, że wspomnę jakieś stare, ale aktualnych zupełnie nie zauważam (mamy teraz jakiś wszechobecny trend?). Co się teraz dzieje z leginsami w księżycowe albo spódnicami w azteckie wzory? Kto nosi aktualnie kolor miętowy, pastele, neony, albo baskinki? A swego czasu Zara była tego pełna. Co zrobić z takimi ubraniami? Przede wszystkim po co je w ogóle kupować za takie pieniądze?
Czy istnieją jakieś pozytywy?
Generalnie z książki wyłania się obraz Ortegi jako człowieka surowego, wymagającego, ale również cenionego przez pracowników. Kilkoro z nich wspominało, że praca dla tego człowieka jest trudna, ale mimo wszystko są mu wdzięczni, że w ogóle ja mają. Bardzo podoba mi się system według którego działa większość sklepów Zary. Otóż żeby zostać jego kierownikiem trzeba zacząć od pracy jako zwykły sprzedawca. Nie zatrudnia się już ludzi (na początku było inaczej) od razu na stanowiska kierownicze. To rozsądna droga kariery, która pozwala wszystkim awansować. Nie można również pominąć rewelacyjnych działań, które grupa Inditex podejmuje w zakresie CSR. Myślę, że tutaj wiele firm mogłoby się od nich nauczyć jak zrobić coś dobrego z własnej woli, a nie dopiero wtedy kiedy trzeba.
I co z tego wszystkiego wynika?
Ta książka prawdopodobnie miała trochę podbudować wizerunek Zary, który nie da się ukryć jest coraz gorszy. Obawiam się, że nic z tego nie wyszło. Pomimo, że przed lekturą książki znałam sposób funkcjonowania tego sklepu, to po jej przeczytaniu dobitniej dotarło do mnie, że to co oni nazywają aktualną modą dostępną dla każdej klientki z mojego punktu widzenia jest tylko i wyłącznie naciąganiem mnie na kolejne ubrania. Nie chcę być zmuszana do robienia impulsywnych zakupów tylko dlatego, że jutro może tego nie być w sklepie. Nie da się również ukryć, że książka jest straszliwie nudna i źle napisana. Ponad połowa tekstu nie ma żadnego znaczenia i wizerunek Ortegi nie uległby zmianie gdyby jej tam nie było. Autorka kilka razy powtarza te same fakty, opowiada historie które w żaden sposób nie są ciekawe i niestety non stop podkreśla, że Ortega kazał jej pisać również o negatywnych opiniach na temat własnej osoby, których jakimś cudem w książce jest jak na lekarstwo. Daje nam do zrozumienia, że napisała laurkę, a nie prawdziwy obraz założyciela Inditexu. Te ponad 200 stron spokojnie można streścić w 20 (10?) stronach eseju, ale oczywiście on mógłby być sprzedawany w krajach w których Zara istnieje, bo takich rzeczy w przeciwieństwie do poliestru się po prostu nie sprzedaje.
Zara jest trochę jak papierowe wydanie tej książki. Po trzech dniach noszenia w torebce wygląda jak psu z gardła wyjęta, a w środku wiele hałasu o nic.
Nie czytajcie więc tego, sami zdecydujcie czy chcecie omijać Inditex i zastanówcie się do czego tak w zasadzie są nam potrzebne nowe ubrania. Na pewno dojdziecie do ciekawszych wniosków niż te, które podpowiada nam lektura tej książki. Bycie modnym jest już straszliwie niemodne. Na szczęście.