W którym niestety (?) nic nie zaplanowałam.
Każda moja podróż zaczyna się od tego, że biegnę do księgarni po przewodniki. Dwa. Bo jeden to oczywiście za mało. Następnie wertuję Internet, podpytuję znajomych, podpytuję Was, próbuję ogarnąć całe miasto i zastanowić się jak to wszystko zobaczyć w tak krótkim czasie. Nigdy nie dociera do mnie, że nie da się zwiedzić wszystkiego. Czasami próbuję stanąć trzy razy w jakiejś kolejce żeby dostać się w konkretne miejsce (wiedzieliście, że wejście na Bundestag jest trudniejsze do ogarnięcia niż wejście na Koloseum albo wieżę Eiffla?). Potrafię nawet wrócić się przez pól miasta żeby zobaczyć coś, co wcześniej w szale czytania jednocześnie kilkunastu stron przewodnika jakimś bliżej nieznanym mi przypadkiem ominęłam. Cierpię na wakacjach, kiedy jem za długo obiad. Wakacje nie są od jedzenia, są od zwieeeeedzania. Trzeba zwiedzać, dużo zwiedzać, jak najwięcej zwiedzać, przecież szybko tu nie wrócę, może wcale tu nie wrócę, trzeba teraz, koniecznie teraz!
A potem pamiętam ten ostatni wieczór z Rzymu, kiedy jadłam pizzę w jednej z knajpek w okolicy Watykanu. I już nie miałam co zwiedzać, bo była 22.00. Nagle wyłoniła się jak zawsze w Rzymie grupka muzyków, a kelner zaczął tańczyć. Ta muzyka, ta noc, ten kelner, no i ta pizza oczywiście tkwią w mojej pamięci znacznie głębiej niż cały włoski tydzień, który trochę zlewa mi się w całość.
Tak samo jak pewne popołudnie w jednym z paryskich parków, które po prostu musiałam spędzić siedząc na trawie, bo dopiero tego dnia odkryłam tę zaskakującą prawdę o życiu, że nie zwiedza się niczego w balerinkach z cienką podeszwą.
Czasem trzeba nic nie robić żeby móc to zapamiętać.
Oczywiście nadal jestem wielką zwolenniczką aktywnego zwiedzania. Poleżeć jadę w sierpniu nad Polskim morzem, a zagranico zawsze warto jak najwięcej zobaczyć ;)
Tego dnia na Rugii strasznie wiało, co popsuło mi celowe plany leżenia na plaży (trzeba wdychać jod!). Wiało, było zimo i wszelkie szanse na kąpiel w morzu przepadły. Wybiegłam tylko szybko z samochodu żeby zrobić kilka zdjęć (motyw japońskiego turysty wiecznie żywy) i myślałam, że na tym koniec. Aż nagle postanowiłam, że muszę mieć sama w tym miejscu zdjęcia. Trochę przeraził mnie mój własny pomysł, bo było tak zimno, że powinnam siedzieć tam w polarze, a nie w ultra krótkiej sukience wskakiwać do wody (i nie pytajcie po co mi kostium pod spodem oraz jakim cudem nie odkryłam tego, że jest tak zimno, wychodząc z hotelu). Teraz tak patrzę na tę zdjęcia i myślę sobie – cholera, no było zimno, wiało, było mokro, weszłam w glony, nie wykapałam się, nie poleżałam na plaży i jeszcze na koniec poślizgnęłam się na kamieniu ostro masakrując sobie stopę, ale poza tym wszystkim to byłam naprawdę bardzo szczęsliwa.
Taka sytuacja ;)
Pingback: Balony nad Bergamo()