Cztery spektakle, które musicie zobaczyć!

Kwiecień 27, 2015

Nieszczęścia chodzą siódemkami. Szczęście chodzi czwórkami.

Rok temu, chyba jakoś w lutym, byłam kompletnie załamana. W ciągu jednego miesiąca udało mi się zobaczyć tak dużo złych sztuk (doliczyłam się siedmiu z rzędu), że dosłownie odechciało mi się chodzenia do teatru.

Los odwracał się długo, ale skutecznie. Dlatego dzisiaj koniecznie chcę Wam polecić cztery rewelacyjne spektakle. Po każdym z nich biłam długo brawo i najszerzej, jak umiałam, uśmiechałam się do aktorów. Chociaż tak naprawdę miałam ochotę wbiec na scenę i ich przytulić za emocje, których mi dostarczyli. Przepiękna rzecz.

„Kolacja kanibali”, Teatr Polonia

Spektakl o decyzji, której wolałabym nigdy, nigdy, naprawdę nigdy nie podejmować. Coś okropnego. Nie chcąc zdradzać szczegółów, mogę tylko napisać, że w obliczu trwających na świecie konfliktów zbrojnych „Kolacja kanibali” nabiera dodatkowej mocy. Chociaż i bez tego byłaby spektaklem przerażająco dobrym. Wciąga niczym pierwszy sezon „House of Cards” i wymaga od widza mocnych nerwów. Dodajcie sobie do tego brawurową grę zespołową i naprawdę powstaje mieszanka wybuchowa. Chociaż nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła też szczególnej uwagi na genialnie powściągliwego Rafała Mohra i pełną wdzięku Aleksandrę Domańską.

Koniecznie idźcie zobaczyć ten spektakl, ale nie planujcie później niczego rozrywkowego. Nie dacie rady. Lepiej pomilczeć.

„Upadłe anioły”, Och-Teatr

Show dwóch aktorek, od których nie można oderwać oczu – Magdaleny Cieleckiej i Mai Ostaszewskiej, w reżyserii Krystyny Jandy. Panie błyszczą tak bardzo, że poza nimi na scenie nie widać nikogo.

Spektakl to napisana w 1925 roku komedia autorstwa Brytyjczyka Noëla Cowarda. Co do warstwy literackiej, to można by zapewne długo polemizować o jej wartościach lub ewentualnym ich braku, ale na szczęście nie o to tu chodzi. Historia jest prosta – dwie przyjaciółki spodziewają się wizyty swojej miłości sprzed lat (kochały się w tym samym mężczyźnie). To oczekiwanie przeprowadza je przez wszystkie możliwe stany emocjonalne – strach, ekscytację, nadzieję – i kończy się upadkiem.

Cielecka z Ostaszewską świetnie bawią się konwencją i odgrywają coraz to bardziej kuriozalne kobiece zachowania. A widzowie płaczą ze śmiechu, bo widzą lustrzane odbicie samych siebie. Każdy gdzieś kiedyś zakochał się tak, że nad niczym nie panował. Nawet jeśli to było tylko wyobrażenie.

„Opowiadania brazylijskie”, Teatr Narodowy

O tym, że Marcin Hycnar jest współczesnym połączeniem Gajosa, Englerta i Seweryna, to już na pewno Wam pisałam. Ale pewnie wiele z Was nie wie, że Hycnar skończył również Wydział Reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej i ten spektakl wyreżyserował.

Chociaż w „Opowiadaniach brazylijskich” na podstawie prozy Iwaszkiewicza widać wyraźną inspirację „Pożegnaniami” Agnieszki Glińskiej, w których Hycnar grał główną rolę, to w ogóle mi to nie przeszkadza, ponieważ jest to moja ulubiona forma teatru. Klasyka, ale zagrana z wdziękiem i luzem. Spektakl doczekał się negatywnych recenzji ze względu na rzekome „efekciarstwo”, które dostrzeżono w scenach z tańcem lub żywymi zwierzętami. Zupełnie nie mogę się z tym zgodzić. Zwierzęta na scenie to zazwyczaj dramat, a u Hycnara idealnie wpasowały się w klimat. A taniec? Przecież to Brazylia. Kolor, muzyka, gwar, upał, mango. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim ciche rozmowy, szum wody, noc.

Pragnienia i emocje.

Dawno nie czułam się tak bardzo przeniesiona w inną część świata jak podczas tego przedstawienia. Brazylię u Hycnara widać, słychać, a nawet czuć. I nie chce się z niej wychodzić.

Dodatkowe brawa za świetne charakteryzacje. Oraz specjalne wyróżnienie ode mnie dla Mileny Suszyńskiej. Żadne zajęcia z sexy dance nie uczą kobiecości tak bardzo jak patrzenie na ruchy tej aktorki. Wspaniała kobieta!

Aż mam ochotę napisać: niepokojąco upalny spektakl. W sam raz na wstęp do tegorocznego lata.

„Fredraszki”, Teatr Narodowy

A na koniec wisienka na torcie od Jana Englerta.

Kiedy widzę Englerta na scenie, dosłownie się uspokajam. Patrzę na niego i wiem, że teatr ma się dobrze. Wszystko jest w porządku, a ja zaraz zobaczę świetny spektakl. Tak też było tym razem, przy czym „świetny” to za mało powiedziane. Sam Englert w jednym z niedawno udzielonych wywiadów (nie pamiętam źródła) mówił, że publiczność bardzo szybko zmieniła podejście. Jeszcze trzy lata temu wszyscy pragnęli awangardy (stąd mnóstwo długich i nudnych sztuk z turlającymi się po scenie aktorami). Teraz (na moje największe szczęście!) wraca klasyka.

A przepięknym przykładem takiej klasyki są właśnie „Fredraszki”.

Jest to finezyjna kompilacja kilku tekstów Fredry. W spektaklu Englert w przeuroczy sposób łączy granie siebie jako Jana Englerta, siebie jako dyrektora oraz siebie jako Fredry. Trzyma spektakl w ryzach i mruga okiem do widza. Aktorzy zmieniają role, bawią się dialogami i odkrywają Fredrę na nowo. Wszystko to w świetnym rytmie, świeżo i lekko zagrane.

Przepiękna zabawa teatrem z uroczym zakończeniem. Można wznieść toast za pana dyrektora i cały zespół.

Oraz za powrót normalnego teatru! Nareszcie!