Jak wygląda mój typowy dzień pracy?

Luty 23, 2016

To jest pytanie, które w przeciągu ostatniego pół roku zadawaliście mi chyba najczęściej.

W jakimś stopniu próbowałam na nie odpowiedzieć, używając Snapchata, ale okazało się, że a to czegoś nie mogę pokazać, a to zaciął mi się Snap, a to nie było czasu nagrać itp.

Powoli rezygnuję ze Snapa i planuję przenieść takie rzeczy do newslettera, więc jeśli jeszcze nie jesteście zapisani, to zachęcam. Możecie zapisać się klikając tutaj.  Za jakiś czas będę wysyłała całkowicie osobne notki tylko dla subskrybentów newslettera. Najpierw muszę posprzątać jeszcze trochę na blogu, pozmieniać kilka elementów, inaczej coś zorganizować itp. Takie wiosenne porządki, które każdemu blogerowi są potrzebne do życia. Szykuję też jedną bardzo dużą niespodziankę, ale na razie ciii…

Tymczasem przechodzę do pytania z tytułu notki.

Przepraszam, ale nie da się na nie zwyczajnie odpowiedzieć. Największą radością mojego obecnego życia jest to, że nie mam czegoś takiego jak typowy dzień pracy. Postarałam się jednak dla Was połączyć niektóre elementy w całość i krótko opisać, jak to wygląda.

Środa czy niedziela?

Jakiś czas temu próbowałam wmówić sobie i reszcie świata, że nie pracuję w weekendy. Prawie się udało – może jedną sobotę nie pracowałam. Albo pół. Natury się nie oszuka. Ja mam pracoholizm we krwi. I oczywiście jeśli ktoś mi każe zrobić coś w sobotę, to tego nie zrobię. Ale jeśli mam pracować nad własną firmą, to czemu nie. Nie interesuje mnie, jaki jest dzień tygodnia oraz która jest godzina. Pracuję zadaniowo. Jeśli mam zadanie, to je wykonuję. Jeśli nie mam, to oglądam cały sezon Homeland w dwa dni. W czwartek i w piątek. A potem w sobotę śpię do 12. Dowcip polega na tym, że zadania do wykonania wyznaczam sobie sama. Ale nie martwcie się, moja obsesja dążenia do perfekcji dba o to, żeby było ich dostatecznie dużo, więc takie czwartki i piątki mam raczej co pół roku.

Blog czy sklep?

Bardzo często pytacie mnie, co zajmuje mi więcej czasu. Blog czy sklep. W tym momencie zdecydowanie sklep. Przede wszystkim dlatego, że jest młodszy. Część zadań z bloga (grafiki, korekta, redakcja itp.) mogłam już zlecić osobom z zewnątrz i to naprawdę znacznie mnie odciążyło, ale też pozwoliło realizować się w zupełnie nowych formach, takich jak sesje zdjęciowe (które, prawdę mówiąc, fizycznie męczą mnie bardziej niż bieganie, dlatego podziwiam modelki!).

Natomiast jeśli chodzi o sklep, to prawda jest taka, że rozwijanie marki modowej wymaga 1000% większego nakładu pracy niż rozwijanie bloga. I chociaż tutaj również mam cudownych ludzi do pomocy (konstruktorkę, krawcową, szwalnię, a nawet kuriera do jeżdżenia z punktu A do punktu B), to po prostu jeśli wszystko ma być zrobione perfekcyjnie (czyli tak jak lubię), muszę temu poświęcić bardzo dużo mojego czasu. I chociaż nie robię wszystkiego sama, to jakkolwiek snobistycznie by to nie brzmiało, tak naprawdę jestem coraz bliżej zatrudnienia asystentki na cały etat. Już wyjaśniam dlaczego.

biuro1

Sukienka: Monika Kamińska

Biuro: dzięki uprzejmości Mail Boxes Etc. Poland

zdjęcia: Magdalena Hanik

Jak wygląda praca nad sklepem?

Przygotowanie nawet małej kolekcji do sprzedaży to dość długi, wymagający cierpliwości i wielu poprawek proces. Składa się na niego m.in. wybór tkaniny (który zazwyczaj wymaga wylotu na międzynarodowe targi), odszywanie próbnych modeli, współpraca z konstruktorką, współpraca ze szwalnią oraz koordynacja zamawiania dodatków (podszewki, suwaki, wieszaki, torby ochronne, wszywki z rozmiarami, plomby zabezpieczające itp.). Zaczęłam pisać o procesie produkcji całkowicie osobną notkę, więc nie będę tutaj przedłużać, bo naprawdę trochę to trwa.

Zwłaszcza że obowiązki związane z przygotowaniem kolekcji to tylko część pracy nad sklepem. Poza tym trzeba między innymi pamiętać o realizacji zamówień, pakowaniu rzeczy do wysyłki (kolejny dość skomplikowany proces, wymagający zamówienia kilku różnych rzeczy: bibuła, pudełka, wstążki, taśmy, folie itp. – w różnych miejscach), odpowiadaniu na e-maile, wprowadzaniu produktów do sklepu, pilnowaniu stanów magazynowych, aktualizacji social media oraz przyjmowaniu klientów stacjonarnie itd.

Właśnie – zatrzymam się na chwilę przy ostatnim punkcie. W miarę możliwości większość osób, które przychodzą kupić coś w sklepie w Warszawie, staram się przyjmować osobiście. Dzięki temu poznałam już mnóstwo z Was i naprawdę pękam z dumy, że moje ubrania są noszone przez kobiety tak rewelacyjnie spełniające się zawodowo, że sama mogłabym się od nich wiele nauczyć.

Dodatkowo praca nad sklepem to również w moim przypadku koordynowanie sesji zdjęciowych, nie tylko tych z modelką, ale również tych, na których pozuję sama. W zależności od tego, jaką sesję robimy, zajmuje ona od pół dnia do całego i wymaga wynajęcia studia, zatrudnienia modelki, fotografa, wizażystki, wybrania zdjęć (co mi zabiera naprawdę mnóstwo czasu). Potem trzeba wysłać ubrania do packshotów (zupełnie innej osobie niż ta, która robiła zdjęcia modelce), znowu wyselekcjonować zdjęcia itp. itd.

Poza tym nie oszukujmy się: nie wszystko idzie gładko. Ja się śmieję, że u mnie wszystko wychodzi na zero. Do rzeczy związanych stricte z produktem (tkaniny, konstrukcje, szwalnia itp.) zatrudniam najlepszych ludzi na świecie i mogę spać spokojnie. Natomiast jeśli chodzi o dostawców rzeczy typu: bibuła do pakowania, naklejki, pudełka, wstążki, koperty do paragonów itp., to zaaaaaaaawsze coś pójdzie nie tak, przyślą coś źle zrobione, nie na czas albo wcale.

A więc zapanowanie nad tym wszystkim wymaga naprawdę dużo czasu i czasem mam wrażenie, że kiedyś w końcu metki albo suwaki zaatakują mnie podczas snu. Mam tylko nadzieję, że wtedy przez okno na różowym jednorożcu wjedzie Superbohater Pan Pizza i mnie obroni. W zasadzie nie mam nadziei, ale szczerze w to wierzę.

Jak wygląda praca nad blogiem?

Przyznaję się bez bicia – w tym miesiącu strasznie marnie. Dopinam wiosenną kolekcję, szykuję jeszcze jedną niespodziankę, powoli szukam tkanin na jesień, czyli jedyne moje zajęcia to w zasadzie sen i praca.

Ale załóżmy, że mam spokojniejszy miesiąc. Wtedy zazwyczaj zaczynam od rozpisania notek, które chciałabym zrealizować w ciągu najbliższych tygodni. Zaznaczam, które z nich wymagają moich autorskich zdjęć, które zatrudnienia fotografa, a które dodatkowo pracy grafika. Mniej więcej rozdzielam te szkice na dni, w których chciałabym je opublikować, i przystępuję do działania.

Zwykle najpierw zaczynam od przygotowania zdjęć lub grafik. Dlatego czasami publikuję notki ze zdjęciami… zrobionymi pół roku wcześniej. Bo często na sesję mam czas, a potem zaczyna się jakieś zamieszanie i zapominam o tekście. Sama robię oczywiście te zdjęcia, na których mnie nie ma, czyli fotografie kosmetyków itp. Zazwyczaj wymaga to niewielkiego zaaranżowania przestrzeni oraz oczywiście późniejszej obróbki tych zdjęć, co zajmuje mi znacznie więcej czasu, bo dorobiłam się jakiejś strasznej alergii na Lightrooma. Nie wiem dlaczego, ale od dłuższego czasu nie znoszę go otwierać. Z dwojga złego już chyba wolę sama pozować na zdjęciach, chociaż oczywiście denerwuję się, że trzeba zrobić precyzyjny makijaż oraz że jednak nie jestem profesjonalną modelką, więc nie zawsze poza i mina wyjdą mi tak, jak chcę. Coś nie mogę się z tym fotografowaniem ostatnio dogadać, poza jednym wyjątkiem – aktualizacją profilu na Instagramie. Polubiłam go na nowo i dodaję naprawdę mnóstwo zdjęć, zapraszam. Zacznijcie mnie obserwować klikając tutaj.

Jeśli notka nie będzie ilustrowana zdjęciami, to decyduję się na grafiki. Tutaj zazwyczaj moje obowiązki to najpierw zrobienie lub znalezienie zdjęć, a potem wyjaśnienie graficzce, na czym polega moja wizja danej notki. Na szczęście moja graficzka umie czytać w myślach, bo sama mam wrażenie, że z niektórymi opisami („i tutaj na przykład zrób mi takie maziajki w kolorze złotym”) powinnam trafić na fanpage Co znosi psychika grafika.

Kiedy już mam gotową stronę wizualną, przystępuję do pisania tekstu. Tutaj bywa różnie. Miewam dni z taką weną, że jestem w stanie napisać trzy świetne notki w ciągu jednego popołudnia, a miewam też takie, że siedzę i się męczę i męczę i męczę. Niby wiem, że pisanie to nie wena, a zwykła czynność, ale po prostu czasem pisze mi się lepiej, czasem gorzej. Swoje dzieła życia wysyłam od razu do korektora, bez którego chyba nie zrozumielibyście, co do Was piszę, ponieważ od ponad roku nie mam zupełnie czasu na korektę własnych tekstów przed publikacją. Zresztą nawet kiedy miałam ten czas, robiłam literówki, ale teraz najprawdopodobniej znalazłyby się one w każdym zdaniu.

Potem to wszystko (tekst, zdjęcia, grafiki) trzeba złożyć w jedną notkę, opublikować i rozdystrybuować w social media, czyli wrzucić na Facebooka, Instagram, wysłać newsletter itp.

Do tego oczywiście dochodzi standardowa praca blogera, czyli odpisywanie na niezliczone ilości maili, robienie wycen, negocjacje, podpisywanie umów, udział w kampaniach reklamowych, sesje, filmiki itp.

Jednym słowem – jest tego dużo. A raczej jest to mnóstwo rzeczy, które pozornie zajmują tylko chwilkę, a jak przychodzi co do czego, to tych chwilek jest tak dużo, że robi się wieczór, a lista zadań do wykonania na dany dzień nie skróciła się nawet o połowę.

biuro2

Jak w takim razie wygląda mój dzień?

W zasadzie jedyne stałe elementy w moim dniu to śniadanie, kawa i bieganie (to ostatnie 3 razy w tygodniu). Po wypiciu czarnego napoju mocy zazwyczaj otwieram kalendarz i sprawdzam, jakie zadania znajdują się na mojej liście rzeczy do wykonania. Mam je zawsze ułożone pod względem priorytetów. Rano najbardziej lubię jeździć do konstruktorki, ponieważ mam świeżą głowę i na spokojnie mogę analizować zmiany w prototypach. A potem zazwyczaj zostaję porwana przez wir wydarzeń. Czasem w sklepie dzieje się tyle, że nie mam czasu nawet spojrzeć na listę zadań. Bo wiecie – zawsze w tym samym momencie wchodzą dwie klientki, szwalnia dzwoni, że skończyła się podszewka, a papier w kasie fiskalnej się zacina. Mimo wszystko takie dni cenię najbardziej, ponieważ po prostu bardzo lubię, kiedy coś się dzieje. Wtedy dopiero późnym wieczorem siadam do komputera i zastanawiam się, jakim cudem dam jeszcze radę napisać notkę i obrobić zdjęcia, skoro już ledwo widzę.

I chociaż zabrzmi to najprawdopodobniej strasznie banalnie, muszę to napisać: ja naprawdę nie czuję, że pracuję. Oczywiście bywam zmęczona i wydaje mi się, że śledzi mnie poduszka, ale tak naprawdę bez względu na poziom tego zmęczenia nie mam dość. I co najważniejsze – ciągle wymyślam nowe rzeczy, które chciałabym zrealizować. A przecież nasze mózgi działają kreatywnie tylko wtedy, kiedy jesteśmy zrelaksowani. Więc nawet jeśli moje ciało mówi mi, że łóżko byłoby teraz wygodne ponad normę, mój mózg zawsze je zagłusza, twierdząc, że wygoda wygodą, ale tak naprawdę praca nad nowymi rzeczami jest bardziej ekscytująca. Jeśli mam jeden gorszy dzień, pozwalam sobie na chwilę oddechu, bo nikt nie jest przecież robotem. Ale następnego dnia siadam do pracy ze zdwojoną energią. I cały czas mam w głowie myśl, że warto cieszyć się z małych rzeczy, ale sięgać trzeba po te największe. Więc sięgam coraz dalej!