Czyli krótko mówiąc – przegląd kosmetyków, które nie nadawały się na oddzielne notki, ale jednak chcę o nich napisać.
Zaczniemy od fajnych rzeczy do paznokci.
Style Pen Nail Polish Remover to rewelacyjny gadżet dla podróżujących, czyli płatki nasączone zmywaczem. Nie policzą tego w samolocie jako płynu, nie wyleje się i nie śmierdzi smrodem zmywacza. Pozbywa się lakieru całkiem szybko i nie wysusza paznokci (w sumie to jest dość tłusty jak na zmywacz). Niestety jest trudno dostępny, ja dorwałam go w Hebe.
Instant Cuticle Remover, Hally Hansen to produkt stary jak świat, ale nigdy o nim nie napisałam na blogu, więc nadrabiam. Najlepszy na świecie produkt do usuwania skórek. Działa jak magiczna różdżka – nakładasz i po 15 – 30 sekundach skórki są zmiękczone. Ja nie mam cierpliwości do pielęgnacji paznokci, więc doceniam fakt, że można się nim maznąć nawet po ciemku, a potem większość skórek zwyczajnie odsunąć, ewentualnie coś tam wyciąć i ma się spokój na tydzień albo i dłużej. Produkt dziko wydajny.
Siquens, krem rozjaśniający – markę Siquens znam od wielu lat, bo kiedyś non stop mówiła o niej moja koleżanka Aga. Podeszłam więc do tego kremu z dużymi nadziejami, ale niestety zawiodłam się. Według producenta krem ma rozjaśniać przebarwienia, nawilżać, ujednolicać kolor oraz dodawać blasku i świeżości zmęczone skórze. Nie wiem jak rozjaśnia przebarwienia, bo (odpukać) ich nie mam, ale z reszty obietnic nie robi nic. Moja skórę wręcz wysuszał, a już na pewno nie było mowy o żadnym dodawaniu blasku, na co liczyłam najbardziej. Skóra po użyciu tego kremu zachowywała się tak jakby w ogóle nie była pielęgnowana. Małe krostki były widoczne, a ja odczuwałam ściągnięcie. Nie skreślam totalnie tej marki, bo wiadomo jak jest z kremami – to co jest dobre dla jednej osoby, wcale nie musi pasować drugiej. I odwrotnie. Jednak ten krem to dla mnie niewypał.
Sumita Beauty, cień do powiek w kredce – najbrzydsze opakowanie i najlepszy produkt. Nie wiem czy też macie obsesję na punkcie utrzymywania opakowań kosmetyków w stanie idealnym, ale u mnie to jest jakaś nerwica natręctw. Dosłownie nie mogę patrzeć na te zmazane srebrne napisy. Ale cóż…tak zakochałam się w tej kredce, że zaczęłam malować nią oko codziennie. Z nazwy jest to cień, ale ja wolę wersję minimalistyczną. Robię tylko kreskę nad rzęsami. Kolor na zdjęciu prezentuje się nijako, ale na oku zamienia się w przepiękny rozświetlający beżowo-brązowy ocień. Trwałość oceniam na MILION i właśnie dlatego tak bardzo zakochałam się w tym produkcie. W ogóle się nie ściera. Poza tym łatwo się aplikuje. Kredkę dostałam w pudełku beGlossy i niestety nie mam zielonego pojęcia gdzie go kupić w Polsce. Strona producenta znajduje się tutaj.
Shiseido, Dual Balancing Foundation – czyli nigdy nie wierz promocji. Byłam któregoś razu taka mądra, że chciałam zaoszczędzić i zamiast kupić swój ulubiony podkład Shiseido (pisałam o nim tutaj) to zdecydowałam się na taki, który był o 50% przeceniony. Dual Balancing miał nawilżać przesuszone partie i redukować nadmierne błyszczenie się tych tłustych. O ile to drugie mu się udało, to suche partie u mnie przesuszał jeszcze bardziej. W związku tym kilkukrotnie miałam ochotę w ciągu dnia nałożyć sobie 100 kg kremu nawilżającego na twarz, bo ściągnięcie było nie do wytrzymania. Podkład kryje dość dobrze, ale nie utrzymuje się na twarzy aż tak długo jak podlinkowany wcześniej mój ulubieniec. Dodatkowy minus za opakowanie. Słoiczek piękny, ale brak jakiejkolwiek pompki to dramat kobiety, której się śpieszy. Chwila nieuwagi i można wylać pół produktu. Poza tym przez to podkład jest po prostu mniej wydajny, a w tym nie widzę żadnej logiki.
Avon, Aero Volume Mascara – produkt, który na początku totalnie mnie zachwycił i wśród znajomych już zdążyłam ogłosić, że znalazłam tusz lepszy od leżącego obok Falshe Lash Effect Max Factor. Tusz Avonu pięknie wydłużał rzęsy, nie sklejał ich, nie rozmazywał się, nie kruszył po cały dniu, a szczoteczka bardzo ułatwiała aplikację. Ten raj trwał przez 2-3 tygodnie. Następnie któregoś pięknego dnia odkręcając tusz dosłownie wyjęłam jego całą zawartość na szczoteczce. Nie wiem co się z nim stało (raczej pilnuję żeby dobrze zakręcać tusze), bo wcześniej nigdy nie miałam podobnej sytuacji. Niby wepchnęłam to wszystko do środka, ale zawartość była strasznie zbita i zaczęła sklejać mi rzęsy, pojawiły się grudki itp. Skruszona wróciłam do Max Factora. Chociaż ostatnio kupiłam sobie Volume Million Lashes So Couture (dłuższej nazwy nie dało się zrobić?) od L’oreal i chyba znowu mam kandydata na najlepszy tusz do rzęs. Zobaczymy…
A jak wyglądają wasze hity i kity ostatnich miesięcy? Możecie coś polecić albo odradzić? Czekam na wasze typy w komentarzach pod notką.
Pingback: Kosmetyczne hity i kity ostatnich miesięcy()