Martwe portale

Marzec 18, 2013

Czyli o tym jak w ciągu tygodnia dwie strony o tematyce teatralnej ukradły mój tekst w całości. I dlaczego mnie to cieszy.

Zorientowaliśmy się w zeszłym tygodniu z Andrzejem z jestKultura, że dwa portale teatralne w całości wzięły sobie nasze teksty (chodzi o moją recenzję „Ożenku”) i umieściły u siebie. Mowa tu o e-teatrze i Dzienniku Teatralnym. Prawdopodobnie gdyby Andrzej nie znalazł pierwszy swojego tekstu nigdy bym się o tym nie dowiedziała, bo zarówno e-teatr jako i Dziennik Teatralny nie pytały nas o zgodę, a nawet nie poinformowały o wzięciu sobie tekstu.

Andrzej pisał o tym już w zeszłym tygodniu i w pełni się zgadzam z jego tekstem. Możecie go przeczytać tutaj.

Postanowiłam jednak napisać również swój, ponieważ jeśli chodzi o kulturę to właśnie teatr jest mi najbliższy, a już od dawna planowałam wspomnieć coś o tym jak jest niestety fatalnie promowany. Dobrze, że mnie ktoś sprowokował ;)

O samej kradzieży pewnie bym nie pisała. Już trudno, skoro branża teatralna nie potrafi sobie sama wytworzyć portalu z wartościowymi tekstami, to musi sobie kraść. Takie życie. Natomiast punktem zapalnym były odpowiedzi redaktorów obydwu stron.

Dlaczego ukradziono nasze teksty?

Od razu po znalezieniu swoich tekstów napisaliśmy do redaktorów naczelnych wyżej wspominanych stron z prośbą o wyjaśnienie dlaczego tak się stało.

Dziennik Teatralny odpisał mi tak (to i tak miło, że mi coś napisali, bo Andrzej na odpowiedź się już nie załapał):

Oprócz idei szerzenia interesujących treści o teatrze, poprzez przedruki, które są zawsze podpisane imieniem i nazwiskiem autora oraz zlinkowanym na właściwą stronę “źródłem” chcemy również pokazać wielu tysiącom naszych czytelników miejsca, które warte są takiej promocji. Tak jest również w przypadku przedruku recenzji “Teatr jakiego nie widzieliście”.

Oczywiście jeśli podtrzymuje Pani swoją negatywną opinię o takiej formie współpracy natychmiast “zdejmiemy” tekst z naszych łamów i postaramy się, żeby ten fakt się nie powtórzył. Namawiam jednak gorąco do pozostania z nami we współpracy. Niczego nie oczekujemy w zamian oprócz tego, aby pisane treści były niezmiennie utrzymane w duchu pozytywnych i chyba życzliwych emocji.

Natomiast e-teatr poszedł jeszcze dalej. Ta odpowiedź w zasadzie zadecydowała o powstaniu tego tekstu:

Blogi nie są nowością w świecie teatralnym, istnieją już jakiś czas i korzystamy z nich także, ku radości blogerów, którzy nas o tym informują, dziękując, że znaleźli się w największym polskim wortalu teatralnym, czytanym przez środowisko (i nie tylko) od blisko 10 lat. To dla większości blogerów znakomita forma promocji i sposób dotarcia do szerszego grona czytelników.

Obydwie odpowiedzi mają niestety mało wspólnego z rzeczywistością. Zacznijmy od tego, że e-teatr wygenerował aż trzy unikalne wejścia na moją stronę. Dziennik Teatralny jedno.

dziennik staty e-teatrCzyli dwie uważające się za prestiżowe strony teatralne przyczyniły się do przybicia na mój blog aż czterech (a gdzie te tysiące czytelników?) nowych osób i jeszcze bezczelnie twierdzą, że powinnam się z tego cieszyć, bo to dla mnie promocja. Niestety odpowiedź jednego i drugiego portalu świadczy albo o totalnej nieznajomości Internetu (dlaczego więc takie osoby są redaktorami naczelnymi w sieci?) albo o próbie mydlenia mi oczu.

Dlaczego nie strony nie są czytane?

Dla mnie obydwa te portale nie są i nigdy nie były opiniotwórcze, prestiżowe ani zachęcające do pójścia do teatru. Od wielu lat są w zasadzie martwymi stronami, kopiującymi cudze teksty. Nie generują żadnego ruchu, żadnych ciekawych newsów, nie skłaniają do dyskusji ani nie wpływają na nikogo. W zasadzie wątpię żeby ktoś poza twardą branżą teatralną tam wchodził. Ja chodzę do teatru od ponad 10 lat kilka razy w miesiącu – nigdy nie korzystałam z żadnej z tych stron.

Co to znaczy dla blogera?

I pewnie gdybym była nieświadomym blogerem to skakałabym z radości, że ktoś przedrukował mój tekst. Jednak spędzając kilka godzin dziennie na budowaniu wartościowej treści tylko i wyłącznie pod swoim nazwiskiem nie życzę sobie żeby ktoś kradzież moich tekstów nazywał współpracą. Kradzież tekstów nie jest współpracą. Nie chcę budować komuś ruchu na stronie ani zapełniać cudzych stron własnymi tekstami. Gdybym miała takie marzenia to na pewno próbowałabym się dostać do jakiejś redakcji teatralnej. Świadomie nie próbuję, ponieważ bardzo bliski jest mi subiektywizm blogerski, a totalnie nie odnajduję się w świecie udawanego obiektywizmu.

Blogerzy muszą pracować sami na siebie. To jest nasza siła. Nie dajmy sobie wmówić, że jest inaczej.

Jak można było to rozwiązać lepiej?

Gdyby obydwa portale chciały być chociaż trochę fair to poinformowałby nas o tym, że chcą skopiować w całości nasze teksty. Wymaga tego zwyczajna ludzka uczciwość. A można pójść nawet dalej i zrobić z tego coś fajnego. Wystarczy kilka prostych ruchów żeby przy pomocy kilku chętnie czytanych blogerów zamienić taką martwą stronę w stronę z nowym życiem i nowymi czytelnikami. Gdyby ktoś do mnie napisał, poprosił o komentarz, krótki wywiad dotyczący  tekstu,może motywacji do jego powstania, a potem wrzucił na stronę moją recenzję w postaci leadu i wyraźnego przekierowania do mnie na bloga, to pewnie bym się ucieszyła i pochwaliła tym na Facebooku. Kilka takich akcji w miesiącu na pewno przyniosłoby o wiele fajniejszy ruch na stronie niż podkradanie tekstów po cichu. Zyskałyby dwie strony. A to najprostszy pomysł, jaki przyszedł mi do głowy podczas pisania tego tekstu. Można dużo więcej. Tylko trzeba pomyśleć, porozmawiać, poczytać, pokombinować. Zrobić cokolwiek.

Teatr niewiele wie o promocji

I tak dochodzimy do głównego problemu dla którego powstał ten tekst, czyli do tego, że tak naprawdę środowisku teatralne nie umie się dobrze promować (a wyjątki zostawiam sobie na inny tekst), ale za to udaje mu się od czasu do czasu głośno jęknąć, że Polacy nie chodzą do teatrów. No nie chodzą, bo im się nie podpowiada gdzie mają pójść.

Mam kilku fajnych znajomych, którzy bawią się w teatr dość profesjonalnie, ale nie mają zielonego pojęcia jak założyć fan page, więc trudno się z nimi rozmawia w ogóle o jakichkolwiek działaniach promujących teatr w social media. Blogerzy inni niż stricte teatralni (sorry, ale czyta głównie twarda branża, która i tak chodzi do tego teatru) są dla nich dziwnych wytworem, którego należy się bać. A w ogóle lifestylowi? Strzeżmy się ich! Bo co to ma właściwie znaczyć, że ktoś pisze raz o kremie do rąk, a raz o teatrze?!

I dlatego wychodzi na to, że jedyną formą promocji kultury w social media jest spamowanie swoich znajomych setką zaproszeń na wydarzenia, których umówmy się i tak już nikt nie czyta.

Ludzie internetu nie chodzą do teatru?

Być może niektórym wydaje się, że Internet nie ma nic wspólnego z kulturą i jak siedzisz cały dzień na fejsie, to na pewno nie masz czasu pójść do teatru, a jeśli masz to i tak nie chodzisz, bo często tracisz tam zasięg.

Nic bardziej mylnego. Ja siedzę bardzo dużo na fejsie. Połowa wydarzeń kulturalnych o których przypominam sobie, że chciałabym je zobaczyć, wyskakuje mi w news feedzie. Na część z nich chodzę. Resztę wyszukuję ręcznie na stronach teatrów, bo po latach mam już opatentowany szybki system sprawdzania co, gdzie i o której można ciekawego zobaczyć.

Po swojej pierwszej notce z cyklu „Na co warto pójść do teatru” dostałam bardzo fajny feedback, że to świetna inicjatywa, bo moi czytelnicy od czasu do czasu by coś chętnie zobaczyli, ale nie mają zielonego pojęcia jak się zabrać za wybieranie spektaklu. E-teatr i Dziennik Teatralny raczej też w tym wypadku nie pomagają, bo nikt kto bywa w tatrze raz na pół roku nie jest zainteresowany czytaniem profesjonalnych recenzji. A widz bywający w teatrze co kilka miesięcy nie jest wcale złym widzem. Wymaga po prostu innego podejścia, ale o niego też trzeba zabiegać.

Twórcy teatru nie muszą się znać na promocji. Pewnie nigdy nie będą się na niej znali, bo teatr jest tak wymagającą formą sztuki, że wiele z tych osób zamyka na inne możliwości spędzania wolnego czasu. To zrozumiałe. Jednak ci sami twórcy powinni się przyznać, że nie potrafią się dobrze wypromować i zlecić to komuś innemu.

Święty lifestyle

Teatr od zawsze jest dla mnie pewnego rodzaju świętem. Świętem podczas którego widz i aktor spotykają się żeby razem wspólnie coś przeżyć. To jest taki rodzaj radości, który można poczuć zazwyczaj przez kilka pierwszych minut przedstawienia, kiedy jest się jeszcze gdzieś w zawieszeniu pomiędzy widownią a sceną i chociaż powoli zaczyna się już wsiąkać w opowieść, to jeszcze ma się świadomość tego, że ktoś coś gra. I nie ma dla mnie piękniejszej chwili w teatrze niż te kilka minut podczas których uświadamiam sobie, że ktoś coś dla mnie gra.

Stąd też mój pomysł na wprowadzenie teatru na bloga lifestylowego. Wszyscy się śmieją, że lifestyle blogerów to jedzenie muffinek i popijanie kawą ze Starbunia. Jeśli jest dobra, to czemu nie. Sama tam czasem coś kupuję, potem idę do sklepu z kosmetykami i szukam sobie nowej czerwonej szminki. Sprawdzam na blogu czy tym razem będzie trwała. Pytam jakie buty założyć do sukienki i testuję wszystkie możliwe lokale z pizzą. A potem jak się już jestem najedzona i zdecydowana w co się ubrać, to idę do teatru. I to jest takim sam lifetyle jak białe wnętrza albo eko kosmetyki. Tylko, że jest jest mój lifestyle. I żebym mi nikt nie pozamykał za pięć lat połowy teatrów do uprawiania tego lifestylu to będzie sobie tutaj o nim pisać. Część z Was pewnie nawet nie otworzy tych notek, część zamknie je po minucie, ale może komuś coś się spodoba, trafi w jego gust i zachęci do zobaczenia czegoś.

Skoro teatr sam się nie chce wypromować to ja go wypromuję tak jak będzie umiała najlepiej. I mam nadzieję, że już nikt nie wpadnie na pomysł, żeby mi to ukraść.

Ale nie tylko marudzenie jest w cenie ;) Już mogę zapowiedzieć, że niedługo pojawi się notka recenzująca pewien spektakl z nietypowym rozwiązaniem, a na dodatek w teatrze, który wygląda na to, że odkrył jak się wypromować.