4-godzinne ciało vs Zamień chemię na jedzenie

Wrzesień 15, 2014

4 godzinne ciało vs Zamień chemię na jedzenie, czyli pojedynek dzikiego eksperymentatora z tradycyjną kobietą. A wszystko na fali zdrowego życia, zrzucania kilogramów  i analizy swojej diety.

4 godzinne ciało to książka, która napisał Timothy Ferriss, amerykański przedsiębiorca, bloger, a przede wszystkim obsesyjny eksperymentator, który chciałby jeść jak najwięcej, ćwiczyć jak najmniej, a przy tym mieć obłędnie dobrą sylwetkę. Czyli jak my wszyscy, tylko że on jednak wstał z kanapy i przestał jeść chipsy. Jednoosobowe laboratorium doświadczalne. Człowiek, który przetestował na sobie w zasadzie wszystko i jak sam się reklamuje: nie napisał kolejnego poradnika o fitnessie i diecie. Napisał coś zupełnie nowego.

I ma rację.

Natomiast Zamień chemię na jedzenie to książka Polki – Julity Bator, która wstrzela się w 100 % w aktualne trendy w odżywianiu. Autorka nie jest dietetykiem, lecz zaniepokojoną mamą, która zauważyła, że jej dzieci za często chorują i ciągle mają alergię. Zaczęła więc przyglądać się jedzeniu, które spożywają, czytać etykiety i szukać lepszych rozwiązań. W efekcie cieszy się kiedy jej pociechy złapią jedno przeziębienie na rok, bo to znaczy, że są jeszcze normalnymi ludźmi, a nie jakimiś ufoludkami z nadludzką odpornością.

Dlaczego postanowiłam je ze sobą zestawić? Obie książki mają jeden motyw przewodni – poszukiwanie. Lepszego ciała, jedzenia, zdrowia itp.

I to poszukiwanie można przedstawić w sposób niezwykle ciekawy, albo hmm…nieco fanatycznie nudny.

_MG_7285-2

Sięgnęłam po książkę Julity Bator ponieważ w jej opisie użyte jest słowo: „alergia”, a ja jestem skłonna przeczytać wszystko co chociaż trochę przybliży mnie do rozwikłania tajemnicy o co z tym cholerstwem chodzi.

Od jakiegoś czasu mam na ręku czujnik alergii, czyli kilka krostek, które w zależności od tego co zjem znikają albo się pojawiają. Nie zawsze to działa, ale faktycznie da się zauważyć, że po spożyciu niektórych potraw krostki robią się bardziej czerwone i swędzące. Natomiast na ile to jest przetworzenie, a na ile jakaś przyprawa, która akurat tam się znalazła, to nie jestem w stanie ocenić. Potrafi mi się tak stać kiedy jem często to samo warzywo (pozdro dla papryki), a na chipsy nie reaguję wcale (uff). W każdym razie temat jest mi mocno bliski.

Na początku książka bardzo mi się podobała, mocno się wkręciłam i nawet gdzieś ją polecałam. Autorka podkreślała, że nie chodzi jej o fanatyczne podejście, a jedynie o zmianę nawyków itp. Jednak po lekturze całości mam mieszane uczucia.

Z jednej strony książka wydaje mi się fantastycznym wstępem dla kogoś kto do tej pory nie widział różnicy pomiędzy zjedzeniem paczki chipsów na kolację, a sałatką. Gdybym była taką osobą i Zamień chemię na jedzenie trafiłaby w moje ręce to bym się mocno zdziwiła.

Autorka bardzo rzetelnie omawia wszystkie oszustwa jedzeniowe i podejrzane składniki oraz od razu proponuje ich zamienniki (często własnej produkcji). To jest trochę taka encyklopedia, więc nie polecam kupowania tej książki w formie ebooka, bo niewygodnie się do niej wraca.

Z drugiej jednak strony jak na encyklopedię przystało, książka jest trochę nudna. Nie czyta się jej z wypiekami na twarzy, raczej z myślą:  I niby jak ta kobieta sobie wyobraża, że ja będę teraz to całe jedzenie produkować w domu i sprowadzać od zaufanych dostawców. Znacie moje podejście do jedzenia i wiecie, że kocham tak samo kaszę jaglaną jak chipsy octowe, więc wiecie, że nikogo nie będę zachęcać ani do dojenia codziennie rano kozy, która pasie się przed domem, ani do całkowitej rezygnacji z przekąsek typu orzeszki w panierce (omomomo) itp. Wszystko w granicach zdrowego rozsądku.

Bator zwraca jednak uwagę na dwie rzeczy, którą zawsze ja powtarzam, kiedy temat schodzi na ekologiczne jedzenie. Otóż aktualnie wyjałowienie gleby jest tak wysokie, że w zasadzie niekoniecznie wiadomo czy na pewno ekologiczny pomidor dostarczy mi znacznie więcej witamin niż ten kupiony w supermarkecie. Okazuje się, że istnieje podejrzenie iż nawet eko jedzenie może nie być już w stanie dostarczyć nam wszystkich niezbędnych składników. Poza tym to co dzisiaj uznajemy za zdrowe, jutro może okazać się szkodliwe i odwrotnie.

Jak to obejść? Zmieniać składniki i jeść możliwie jak najbardziej różnorodnie (Ferris tutaj by się głośno zaśmiał, ale o tym napiszę niżej).

I na koniec mała anegdotka – spostrzeżenie. Bator zwraca uwagę na to żeby wybierać produkty bez mleka w proszku. Przyznam szczerze, że nigdy wcześniej mnie to za bardzo nie interesowało, zanim nie zaczęłam dość często pić kefiru. W sklepie w którym go kupuję pojawiają się na zmianę kefiry dwóch różnych firm. Jeden zawiera mleko w proszku, drugi nie. Zgadnijcie który jest znacznie smaczniejszy.

_MG_7287-3

Za to Timothy Ferriss, autor 4- godzinnego ciała powinien prowadzić warsztaty z kreatywnego pisania. Koleś napisał książkę, która w formacie A4 ma 600 stron i ani przez chwilę nie jest nudna, pomimo że naszpikowana jest bardzo szczegółowymi informacjami Swoją drogą, niektóre bardzo trudne wątki, oznaczone są w taki sposób, żeby czytelnik wiedział, że może je ominąć, bo Ferris wyjaśnia o co w nich chodzi po to żeby być rzetelnym autorem, ale do naszego życia to żadnej zmiany nie wniesie – genialne!

Generalnie Ferriss jest chyba jednym człowiekiem, który umiałby odpowiedzieć na pytanie: Jak żyć?

W książce szczegółowo omawia dietę slow carb, dzięki które w 30 dni można zgubić 10 kg tłuszczu. Wcześniej pisałam, ze Bator by się z nim nie zgodziła, bo ona lubi jeść dużo różnorodnych rzeczy, a Tim wychodzi z założenia, że w sumie i tak jemy ciągle to samo, więc ograniczenie produktów do kilkunastu nam nie zaszkodzi. Poleca opracowanie sobie trzech lub czterech posiłków i wielokrotne ich spożywanie.  Cała ta teoria ma oczywiście więcej wątków (zakaz jedzenia owoców, jeden dzień oszustwa w diecie itp.), ale nie streszczę tutaj wszystkich 600 stron.

Oczywiście to co on tam wymienia jest dla mnie nie do zrobienia. Nie mam też tyle tłuszczu do zgubienia (ach, te rymy), ale nie da się ukryć, że kilka miesięcy temy udało mi się, dzięki poradom Ferrisa wyeliminować z własnego menu znaczną ilość pieczywa. Przede wszystkim bez większego cierpienia wywaliłam je ze śniadań. Kiedy opowiadam o tym znajomym słyszę: Ja nie przeżyję bez pieczywa. Heh, też tak kiedyś mówiłam. To znaczy dalej je jem, ale powiedzmy, że o 70 % mniej niż wcześniej. Opowiem Wam o tym w osobnej notce.

Poza tym Tim korzystając ze swojego błyskotliwego języka udziela nam wielu rad dotyczących ćwiczeń. Są one…naprawdę dziwne. Próbowałam je wykonywać, ale przyznam się, że nie miałam pewności czy robię je dobrze oraz czy pracują mi odpowiednie mięśnie, więc przestałam. Chociaż akurat do widocznych na zdjęciu wymachów ciężarkiem mam zamiar wrócić zimą, bo podobno czynią cuda w krótkim czasie. Generalnie Tim nie lubi się przemęczać. Sześciopak na brzuchu i piękna klata przy 15 minutach ćwiczeń jednego dnia to jego życiowy cel.

Jakoś tak za gładko brzmią akapity o tej książce, a nie powinny.

Ferriss jest zabawny. Przysiady w toalecie, kąpiele w lodowatej wodzie, obszerny rozdział o tym jak robić rzeczy po zachodzie słońca, gładki sen, wakacje na koszt służby zdrowia i na koniec oczywiście bieganie. Jeżeli chodzi o to ostatnie to Ferris powołuje się w książce nawet na Scotta Jurka, ultramaratończyka, autora recenzowanej przeze mnie książki „Jedz i biegaj”. Chociaż Tim nie byłby sobą gdyby nie kombinował jak przebiec 50 km trenując zaledwie 12 miesięcy.

Generalnie – JEST CO CZYTAĆ.

W Portugalii przeczytałam też jego wcześniejszą książkę 4-godzinny tydzień pracy  i mam nadzieję zostać milionerem pomiędzy spaniem, a jedzeniem pizzy. Z takim przewodnikiem musi się udać! Ale za nim to się stanie to tez podrzucę Wam jej recenzję, ale to jakoś za miesiąc, bo czytam teraz tyle książek, że totalnie nie ogarniam pisania o nim.

#problemy

A na razie będzie fajnie jeśli w komentarzach dacie znać czy czytaliście którąś z tych pozycji.

Nie przegap kolejnego konkursu ani notki! Zapisz się na newsletter.